https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Od nagłej śmierci żony sam wychowuje dziewięcioro dzieci [ZDJECIA]

Maria Mazurek
fot. Robert Gąsiorek
Obudzić, ubrać, uprać, ugotować i utulić, gdy któraś z pociech zatęskni za mamą - Mieczysław Kłusek od śmierci swojej żony sam wychowuje dziewięcioro dzieci. Przynajmniej nie ma czasu na łzy.

Śmierć lubi być podstępna. Czasem przez lata wisi nad starym, schorowanym człowiekiem. Oswojona, oczekiwana. Kiedy indziej przychodzi znienacka i w jednej chwili, bez ostrzeżenia, brutalnie, zabiera do siebie.

Tak było z Wiolettą.

Jeszcze z końcem zeszłego roku nikt by nie pomyślał, że ta dziarska, silna, pracowita 40-latka z Łysej Góry pod Dębnem, matka dziewięciorga dzieci, za chwilę opuści świat. Żwawa, miała mnóstwo energii. Troskliwa, cierpliwa, dla rodziny skoczyłaby w ogień. Latami załatwiała w gminie, żeby w końcu przenieśli ich jedenastoosobową rodzinę z maleńkiej, jednopokojowej chatki, gdzie nawet łazienki nie ma, do czegoś większego.

O tym, że udało się załatwić przeprowadzkę, że kilka wsi dalej zwolnił się mały domek po samotnym, starszym małżeństwie, Wioletta dowiedziała się na kilka dni przed swoją niespodziewaną śmiercią. Kto wie, może przynajmniej spokojniej jej się umierało.

Miał być prosty zabieg na żylaki...

Był Nowy Rok 2015. Cała wesoła gromada krzątała się po tym jednym malutkim pokoju, jaki mają. Pawełek, najmłodszy, prosił rodzeństwo, żeby z psującego się odtwarzacza puszczać na cały regulator taneczne piosenki.

Ciasno i bieda, że aż piszczy, ale byli szczęśliwi.

Wtedy zadzwonił telefon. - Wasza mama nie żyje - usłyszeli w słuchawce.

Ten dzień jeszcze nie był dla nich najgorszy. Tak naprawdę, ta okrutna prawda początkowo nawet do nich nie dotarła.
Bo jak ma dotrzeć wiadomość o śmierci mamy, ukochanej, jedynej, niezastąpionej, w ich głowach jakby nieśmiertelnej? Przecież była zdrowa, żywotna, uśmiechnięta.

Wioletta prawie nie chorowała. Miała tylko niewielki problem z żylakami. Zgłosiła się do szpitala na prosty zabieg, nic wielkiego.

- Wszystko się udało - obwieścili lekarze, wypuszczając ją do domu. Co zresztą miałoby się nie udać, to rutynowa operacja, lekarze potrafią takie wykonywać niemal z zamkniętymi oczami. Wioletta wróciła do domu zadowolona, że ma to za sobą.

A potem, przed Bożym Narodzeniem, dzieci zauważyły, że nagle pobladła, brzuch jej wzdęło, robiła się słaba. Wysłali mamę do przychodni. Potem do szpitala. Została na oddziale, choć lekarze nie bardzo wiedzieli, co jej jest.

- Ale obiecywali, że na Nowy Rok wyjdzie, że będzie już z nami - wspomina Dawid, jej 16-letni syn, czwarty najstarszy, uczeń ostatniej klasy gimnazjum, rezolutny brunet.

Tylko że zamiast lepiej, z Wiolettą było coraz gorzej. Gorączka, drgawki, coraz większe osłabienie organizmu. To była sepsa.
- Prawdopodobnie w tamtym szpitalu, gdzie miała zabieg na żylaki, czymś ją zakazili - tłumaczy Andżelika, najstarsza z rodzeństwa, 22-latka kształcąca się na kucharkę.

- Macie żal do lekarzy, szpitala? - pytam więc.
- Nie ma co myśleć w ten sposób - odpowiada rodzeństwo.
- A do Boga, do losu?
- Nie. Widocznie tak miało być.

Tu nikt się z tym nie pogodził
Kiedy siedzimy w ich chatce, przy rozwalającym się starym stole, wokół którego brakuje krzeseł, co chwilę zapada długa cisza. Mieczysław czasem podczas rozmowy musi wyjść przed dom, odetchnąć. Na razie nie jest nawet w stanie mówić o żonie pełnymi zdaniami, wszystko trzeba z niego wyciągać, czasem w ogóle nie odpowiada, tylko długo milczy. Starsze rodzeństwo patrzy po sobie, a ich oczy robią się wilgotne. I oni, choć wydają się bardzo silni, nie potrafią jeszcze odpowiedzieć na każde pytanie o mamę.

Można odnieść wrażenie, że tu nikt jeszcze nie pogodził się ze śmiercią Wioletty. Ten maleńki pokój jest tak przepełniony smutkiem, że zdaje się, jakby był on fizyczny, jakby można było kroić go nożem.

Tylko czteroletni Pawełek, nieświadomy dramatu, którego jest częścią, biega radośnie, skacze po stole, przytula się, zaczepia, pokazuje z dumą tych kilka figurek z klocków lego, które służą mu za wszystkie zabawki. - On nie wie na razie, że mama nie żyje - tłumaczy Dawid.

- Nie ukrywamy tego przed nim, rozmawiamy o tym przy nim, ale on po prostu tego nie rozumie. Coś zaczyna natomiast docierać do o rok starszego Kamila, próbujemy mu to tłumaczyć, jakoś go oswajać. Ale dzieje się to powoli - mówi chłopak.

Dawid twierdzi, że starsze dzieci i ojciec śmierć Wioletty uzmysłowili sobie tuż przed jej pogrzebem. Nie pamiętają mieszanki emocji: buntu, złości, poczucia bezsilności. Tylko jedno przejmujące uczucie: smutek.

Być dla nich i ojcem, i matką
Mieczysław nie bardzo chce opowiadać, jak się poznali z Wiolettą, jak zakochiwali się w sobie. - Prosta historia, jakich wiele. Czy to ma dziś jakieś znaczenie? - wzrusza ramionami.

Nie planowali tak dużej rodziny, dziewięciorga dzieci. - Po prostu: stało się, Bóg tak chciał. A my tylko z pokorą i radością przyjmowaliśmy to, co on na nas zsyłał - mówi, dokładając drewna do pieca, który stoi w niewielkim przedpokoju i na którym teraz codziennie, tak jak kiedyś Wioletta, musi ugotować dzieciom coś ciepłego.

Jej nagłą śmierć też tłumaczy sobie wolą boską. - Wiara pomaga. Nie wszystko zależy od nas. Jest mi bardzo ciężko, ale kiedy jest już tak naprawdę źle - tak, że żyć się nie chce, myślę sobie: byle do przodu - mówi.

- Mam dziewięcioro dzieci do wychowania, a przy tym roboty jest bardzo dużo. Wcześniej żona się głównie nimi zajmowała, a ja łapałem pracę tam gdzie tylko się da: a to w komunalce, to na drogach, to gdzieś przy koszeniu traw. Teraz nie mam jak pracować, tyle jest zajęć w domu - stwierdza Mieczysław.

Zamyśla się i dodaje: - Ale przynajmniej dzięki temu nie mam czasu na głupie myśli, na załamywanie się, na łzy - stwierdza Mieczysław.

Najwięcej roboty jest chyba rano, z budzeniem dzieci. Trudno je wszystkie zwlec z tych trzech łóżek, na których śpią poupychani. Pawełek rano płacze, marudzi. Mama miała lepszy wpływ na niego, jak przytuliła, dziecko od razu się uspokajało. Potem każde dziecko Mieczysław musi nakarmić, zrobić kanapki.

Czasem pomaga mu w tym sąsiadka, kobieta o wielkim sercu. Przychodzi nieraz z rana i pomaga w przygotowaniu śniadania, w ubraniu dzieci.

Potem młodsze z nich idą do szkoły, do Łysej. Następnie, do 18, są w świetlicy: tam rozwiązują zadania domowe, uczą się, jedzą podwieczorek. Wracają i chwilę pobawią się na podwórku, z dziesięcioma kurami, które hoduje rodzina. Dawniej jeszcze uprawiali ziemniaki, pietruszkę, inne jarzyny. Sami nie mają tak dużego ogrodu, ale sąsiad powiedział im, że na ich polu mogą ziemię uprawiać.

Jednak w tym roku nikt do tego głowy nie miał. Poza tym przeprowadzają się już na wiosnę, do tego większego domku, dwa pokoje z łazienką, który załatwiła im mama w gminie, pewna, że wszyscy razem tam zamieszkają i będą szczęśliwi.

Z tej łazienki dzieci najbardziej się cieszą. Teraz po wodę muszą chodzić do studni, a potem podgrzewać ją na piecu, żeby się umyć.
Mycie dzieciaków i robienie prania dla tylu osób to kolejne wyzwanie dla Mieczysława. Dzieci, jak to dzieci, brudzą się, morusają. Wiecznie ubłocone chodzą, bo do ich chatki nie ma nawet drogi. Jak popada, trzeba przechodzić w brei po kolana.

Mieczysław przyznaje: finansowo jest bardzo ciężko. Dostają rentę, pomoc z opieki. Sąsiadów mają dobrych, pomagających. Ksiądz też ich wspiera, tak jak różne placówki. Każdego wzrusza los ojca, który został sam z dziewięciorgiem dzieci, które trzeba nakarmić, ubrać, umyć. Ale i tak trzeba liczyć się z każdym groszem.

Bo przecież Mieczysław chciałby z całego serca, dla nich dobrej przyszłości, żeby porządny fach miały, i żeby pamiętały dzieciństwo jak szczęśliwy okres. Wie, że teraz, gdy został sam, musi być dla nich i ojcem, i matką.

Pierwsze święta bez mamy i żony
Kiedy mężczyzna czuje się bardzo samotny, jedzie na cmentarz, do żony. To mu pomaga, dodaje sił. Nie potrafi wytłumaczyć dlaczego, ale te chwile nad jej grobem koją go, uspokajają.

A potem wraca do swoich codziennych obowiązków. - Życie toczy się dalej, swoje trzeba robić- powtarza czasami.

Teraz, na święta, na pewno będzie trudniej. Pierwszy raz zasiądą do wielkanocnego stołu bez Wioletty. Ale postanowili, że świąteczne śniadanie mimo wszystko się u nich odbędzie. Wspólnie je przygotują. Andżelika i 18-letni Sylwek kształcą się na kucharzy, więc coś na pewno ugotują. Mieczysław przystroi stół, pewnie pójdzie z młodszymi dziećmi do kościoła poświęcić koszyczek.

To pewnie będą najgorsze święta ich życia. Bez żartów, śmiechów, przekomarzań takich jak zawsze. Ale potem, tak sobie myślą, będzie już lepiej. Z miesiąca na miesiąc i z roku na rok.

Przeprowadzą się na wiosnę do nowego domu i spróbują być szczęśliwi. Przecież Wioletta tego by dla nich chciała, myśli sobie Mieczysław. Przecież to dla niej, tej silnej, dobrej kobiety musi postarać się stworzyć dla dzieci nowy, ciepły dom. Musi być odpowiedzialny, nie załamywać się, walczyć o rodzinę.

A kiedy mężczyzna nie wie, jak coś zrobić, kiedy nie radzi sobie z tą nową, samotną, straszną codziennością, zastanawia się po prostu, co zrobiłaby na jego miejscu Wioletta. Co by mu doradziła. Jakby przywołuje ją myślami.

I wtedy żona przychodzi do niego we śnie. Spokojna, łagodna, troskliwa jak zawsze. Po tych snach Mieczysław jest silniejszy.
Współpraca: Robert Gąsiorek

***

O rodzinie Kłusków pisaliśmy w tygodniku "Brzesko - Bochnia". Po artykule, do naszej redakcji zgłosiły się instytucje oraz prywatne firmy, które chcą pomóc rodzinie Kłusków. Dyrektor Centrum Sztuki Mościce, Agnieszka Kawa, planuje zorganizować koncert, podczas którego odbyłaby się zbiórka pieniędzy na wielodzietną rodzinę. - Dziewięć osób w domu to skarbonka bez dna. Nie możemy ich zostawić samych sobie - podkreśla dyrektorka CSM. Pomoc zaoferował również Janusz Gładysz, który jest właścicielem salonu samochodowego pod Tarnowem. Mężczyzna jest w stałym kontakcie z Gminnym Ośrodkiem Pomocy Społecznej w Dębnie. Gdy tylko rodzina wprowadzi się do domu, sfinansuje niezbędny sprzęt potrzebny każdej rodzinie.

Rodzina została bez mamy. Od lewej: Andżelika (22 l.), Pawełek (6 l.), Sylwek (18 l.), Krystian (12 l.), Karolinka (9 l.), Dawid (16 l.) i Kamil (6 l.) z ojcem. Brakuje jeszcze Sebastiana (17 l.) i Natalii (13 l.). Cała gromada żyje w jednym pokoju bez łazienki

Komentarze 7

Komentowanie zostało tymczasowo wyłączone.

Podaj powód zgłoszenia

d
dawid
Jak nic nie wiecie ci co zle komentarze piszecie to sie nie wypowiedzajcie bo nic nie wiecie media mówią to co chca.
Szkoda ze nie mialem glowy do tego wcześniej żeby zerknąć na to co o nas piszecie i co media pisaly szkoda tylko ze tu dużo nieprawdy
E
Ewa
Mąż leń! nigdy nie podjął sie żadnej pracy - całe dnie pił , spał i dzieci robił. Przedtem mieszkali w Biadolinach Szlacheckich. Jego bracia - tak samo. Zadnej pracy. Dzieciaczków tylko szkoda. Dać pomoc, ale tego "tatusia - dziecioroba+ do roboty!!!
k
kolo
zamiast poszukiwania sensacji postarajcie się pomóc temu człowiekowi
d
dodo
jeszcze się redakcja nie obudziła
d
dodo
nawet na dramacie rodziny redakcja szuka kasy-aż wstyd-piękne dzieci.może potrzebują wsparcia-bez komentarza.
m
mm
nawet gdy ktoś chciałby pomoc tej rodzinie jest to niemożliwe ze względu na to żeby się dowiedzieć więcej to musi kupic artykul z którego pieniędzy i tak nie otrzyma potrzebujaca rodzina. takie artykuly w gazecie powinny być bezpłatne. gratuluje głupoty redaktorom!!!!!!
w
windy_city
Kobieta nie miała prawa przeżyć w zdrowiu tylu ciąż - powinien za to odpowiadać karnie :P
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska