Sprawa wyszła na jaw w styczniu 1920 r., gdy ppor. Juliusz J., kierownik oddziału map Centralnej Biblioteki Wojskowej (CBW, broń Boże, nie mylić z CBA !) w Warszawie, w czasie urlopu w Krakowie poznał dyrektora tutejszego gimnazjum Józefa L. Przy herbatce dowiedział się od niego, że przez lata 1914-1917 uczniowie szkoły gromadzili zbiory militarne, które miały trafić w przyszłości do mającego powstać muzeum.
- Starsi uczniowie, wyjeżdżając na front, przesyłali nam mapy, rozkazy, tajne dokumenty, fotografie. Osobą najważniejszą wśród tych uczniów był Władysław K., obecnie słuchacz filozofii UJ, teraz cywil, dawniej sierżant w biurze kartograficznym Naczelnego Dowództwa Legionów - opowiadał dyrektor. Według jego relacji, Władysław K. prze niósł zbiory na strych swojego domu przy ul. św. Sebastiana.
Wybrał się więc dyrektor gimnazjum z dwoma jeszcze osobami do mieszkania, gdzie mieszkał Władysław K., w celu spisania kolekcji, gdyż ten stał na stanowisku, że obecnie jest ona jego prywatną własnością. Podczas spisywania miał się pojawić młodszy brat Władysława, Stefan, i oświadczył, że gdyby postarano się, aby Władek dostał jakąś posadę przy tych zbiorach, to on je wszystkie zaraz wyda. Sporządzono protokół a po kilku dniach Stefan K. zjawił się u dyrektora gimnazjum i prosił, by mógł przejrzeć wykaz przedmiotów. Gdy go dostał do ręki, zniszczył go w furii. A kopii dyrektor nie posiadał.
Józef L. i ppor. Jurczyński z CBW, popijając herbatę, zgodnie uznali, że trzeba chronić bezcenny zbiór, i zawiadomili prokuraturę. Domagali się przejęcia kolekcji, gdyż to "materiał pierwszorzędny do historii Legionów" i jest rzeczą konieczną "wkroczenie w tę sprawę i urzędowe zabezpieczenie zbioru przed zniszczeniem względnie sprzedaniem go w niepowołane ręce". Domagano się ścigania Władysława K., a o sprawie zawiadomiono sąd.
Prokurator nakazał policji dokonanie rewizji. Na strychu znaleziono 16 pak, w których było m.in. 200 map wojskowych, kilkanaście formularzy i odznak wojsk oraz kilka sztuk pamiątkowej broni. Jednak większość stanowiła 400 prospektów geograficznych zawierających mapki oraz rzeczy związane z harcerstwem. To wystarczyło, by Władysław K. trafił do aresztu. Wtedy w prokuraturze pojawił się Stefan K. i wyjaśnił, że to on, a nie brat, tworzył kolekcję, która miała trafić do muzeum, ale z powodu braku funduszy idea upadła.
- Przedmiotów wojskowych było niewiele, większość to druki, broszury, odznaki harcerskie oraz depozyty od prywatnych osób, które mogę im w każdej chwili zwrócić. Faktycznie, potargałem jeden do-kument, ale był to źle napisany rachunek na kwotę 300 ko-ron za kupno mebli. Żadnego innego wykazu przedmiotów nie niszczyłem - zapewniał Stefan K. Dodał, że dyrektor jego zbiorów nigdy nie widział, a otrzymane od związku turystycznego prospekty geograficzne mogły mu się pomylić z mapami - przekonywał.
I to skutecznie, bo prokurator uznał, że faktycznie doszło do pomyłki, i złożył w sądzie wniosek, by sprawę umorzyć. A zarekwirowane na strychu rzeczy zostawił rodzinie K., bo ona "cieszy się poważaniem i daje rękojmię, że zbiory nie ulegną zniszczeniu".
Jak widać, kolorowe foldery reklamowe mogą skutecznie omamić każdego. Nawet dyrektora szacownego gimnazjum.