Za głęboko w moje możliwe reakcje wolę nie zaglądać. Powiedzmy tylko, że załamałbym się i użyłbym wyrazów ciężkich, nie zważając na ortografię. Ale co począć, gdy coś, od czego zęby wpadają w rezonans, robi prezydent mojego kraju, człowiek z hrabiowskiej i profesorskiej rodziny? W dodatku wykształcony - wprawdzie na warszawskim, ale jednak uniwersytecie - historyk, dawniej nauczyciel, którego ortografii uczono w czasach, kiedy dysleksję i dysgrafię nazywano pospolitym nieuctwem.
Lekkość, z jaką Bronisław Komorowski przeprosił za tę wpadkę, wskazuje, że jest bardziej prezydentem wszystkich Polaków niż się nam dotąd wydawało. Natychmiastowe odbicie pałeczki w kierunku Jarosława Kaczyńskiego i jego ortograficznej przygody z obiadem, dowodzi przekonania prezydenta, że może liczyć na solidarność tej większości spośród nas, dla których dyktanda były torturą porównywalną tylko z kartkówkami z trygonometrii. Prezydenckie znęcanie się nad bólem w stan żenady albo obciachu wprawia jednak nielicznych, dla których prawidłowy wybór między "ó" a "u" to kwestia odruchu.
Reszta, umocniona teraz prezydenckim przywództwem, woli wychodzić z pragmatycznego założenia, że pisownia to pikuś. Ważniejsze jest znaczenie słów i wyrazów. Bo przecież ból jest równie dotkliwy jak bul, a nadziei łakniemy tak samo jak nadzieji. I trudno nie przyznać im racji. Kiedy między naszymi politykami latają takie wyrazy jak zaprzaństwo czy kondominium, to ich pełna zasadzek pisownia schodzi przecież na plan odleglejszy. Czy da się je logicznie i w zgodzie z faktami zastosować do obecnej rzeczywistości, do postawy rządzących? Czy używanie ich, nawet poprawnie zapisanych, nie jest nadużyciem poważniejszym niż dowód ortograficznej hańby, jaki prezydent zostawił w żałobnych dokumentach cesarstwa Japonii?
Albo przypadek wzięty wprost z naszych ulic. Ubiegły tydzień zakończył się wielką demonstracją związkowców w Katowicach. Jej przywódca wykrzykiwał rewolucyjnie zdartym głosem przemówienie pełne określeń takich jak wyzysk czy obóz koncentracyjny w środku Europy. Tak opisywał rzeczywistość nie z 1956 roku, a tę obecną. I przemawiał w imieniu górników, czyli jednej z najbardziej uprzywilejowanych grup pracowniczych, która przy pomocy podobnych sformułowań potrafi walczyć o pojęcie dla innych całkiem abstrakcyjne, czyli czternastą pensję. Powinien obowiązkowo skorzystać z okazji do umieszczenia swych obecnych doświadczeń w sensownym kontekście. W kinach można jeszcze obejrzeć "Czarny Czwartek" o grudniu 1970 roku w Gdyni. Słowa i wyrazy są po to, żeby ludzie mogli się porozumieć. Nie wystarczy, byśmy je jednakowo zapisywali.
Musimy tak samo odczytywać ich znaczenie. Ale jednak Panie Prezydencie: może założy pan kajecik w linie, w którym będzie pan mógł 5000 razy napisać "bólu". A jeśli się nie utrwali, to zameldujemy w Belwederze prof. Miodka. On wie nie tylko co wyrazy znaczą, ale i potrafi je zapisać. Rozumieją go wszyscy. I w mowie, i w piśmie.