https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Rafał Rutkowski: Ludzie w Polsce uwielbiają się śmiać. Stand-up wbił się w nasze potrzeby

Paweł Gzyl
Rafał Rutkowski
Rafał Rutkowski Wojtek Kurczewski
Znamy go jako aktora charakterystycznego z niezliczonej ilości zabawnych ról drugoplanowych. Ale jest też popularnym komikiem. Dlatego zapytaliśmy Rafała Rutkowskiego co sprawiło, że stand-up stał się dziś tak w Polsce popularny.

- Jest pan aktorem czy stand-uperem? 

- Od pewnego czasu zacząłem się nazywać „aktor łamane przez komik”. Czyli jestem kimś, kto uprawia dwupolówkę artystyczną. 

- Dzisiaj aktorzy, jak Maciej Stuhr, Paweł Domagała czy Tomasz Karolak, chętnie robią stand-up. Z czego to wynika? 

- Po pierwsze tych trzech, których pan wymienił, po prostu ma talent komediowy. Szkoda więc, żeby się on zmarnował. Po drugie mają tyle w sobie energii, zapału i pasji, że potrafią pogodzić aktorstwo z byciem na scenie komediowej. Po trzecie publiczność w dzisiejszych czasach bardzo łaknie stand-upu i one man shows. Mówiąc krótko jest to więc wyjście za potrzebą. Maciek, Paweł i Tomek są tak zdolni, że mogą robić i to, i to, bo świetnie im to wychodzi. 

- Aktorskie wykształcenie i doświadczenie pomaga w byciu stand-uperem? 

- Nie bardzo. Zderzyłem się z tym, kiedy w okolicach trzydziestki stwierdziłem, że po ponad dekadzie bycia na scenie, spróbuję swych sił w stand-upie, bo mnie to fascynuje. I okazało się, że jest to inny sport. Stand-up różni się od aktorstwa tym, że stand-uper nie odgrywa na scenie roli. Ja wychodzę na scenę jako Rafał Rutkowski, a nie jakaś postać z Szekspira czy Czechowa. Czyli nie można się za nią ukryć, przez co człowiek jest bardziej obnażony. Do tego w stand-upie chodzi o humor, trzeba więc wymyślić takie teksty, żeby mniej więcej co 30 sekund publiczność wybuchała śmiechem. Niektórzy aktorzy potrafią zabawnie mówić cudze teksty, ale żeby powiedzieć coś własnego i śmiesznego, to trzeba mieć do tego oddzielny talent. Poza tym stand-up nie lubi formy. Aktorstwo szuka metafory, a w stand-upie im bliżej człowiek jest życia, tym lepiej. Trzeba mówić potocznie i być sobą. Stand-uper musi sprawiać wrażenie, że wymyśla swoje teksty tu i teraz. To jakby forma rozmowy przy grillu. Wielu aktorów ma problem z tego typu ekspresją na scenie. Niektórzy próbują – ale okazuje się, że się po prostu do tego nie nadają. 

- Jak pan został stand-uperem? 

- Ja jestem komikiem od urodzenia. (śmiech) Od zawsze uwielbiałem śmiech i żart. Cała moja działalność teatralna i filmowa to w większości role komediowe, a mimo to czułem, że to i tak za mało, bo ta moja komediowa energia ciągle wyłaziła gdzieś poza. Najpierw zacząłem więc próbować się z one man show – czyli miksem monodramu, teatru i estrady, aż w końcu wziąłem mikrofon do ręki i zacząłem pisać sobie teksty, żeby sprawdzić się w stand-upie, który dopiero wtedy w Polsce się rodził. 

- Jak wtedy wyglądała ta działalność? 

- Ludzie byli bardziej przyzwyczajeni do kabaretu i nie wiedzieli co to jest stand-up. Tam aktorzy wychodzili na scenę i robili jakiś skecz. Tymczasem w stand-upie komik stawał sam z mikrofonem przed publicznością i opowiadał ostre żarty, często  przekraczające tematy tabu, których wcześniej nie było ani w kabarecie, ani w telewizji. I mnie to właśnie kręciło. Oglądałem zachodnich komików i bardzo podobał mi się ten ich sposób komunikacji: to, że przez żart mogłem opowiadać swoje historie. Tak, jak pisarz, scenarzysta filmu czy twórca tekstów piosenek. To było zupełnie inne niż aktorstwo – bo aktor musi mówić cudzym tekstem. Ja chciałem mówić własnym tekstem i stand-up stał się dla mnie najlepszą tubą do wykorzystania. 

- Dziś stand-uperzy występują w dużych klubach i salach. Co sprawiło, że stand-up jest teraz taki popularny w Polsce? 

- Stand-up jest po prostu śmieszny. A ludzie w Polsce uwielbiają się śmiać. Kultura dowcipu jest u nas od zawsze. Miało to różne formy – a teraz stand-up bardzo wbił się w potrzeby naszych rodaków. Poza tym tematy, które podejmuje stand-up, są trochę inne niż te, które podejmuje kabaret czy telewizja. Często są pieprzne i jadące po bandzie. Stand-uperzy śmieją się z takich tematów, na które ludzie chcieliby usłyszeć żarty, ale się wstydzą albo boją powiedzieć. A tu nagle ktoś wychodzi i odważnie mówi to i to. Ludzie to lubią. Kiedyś musieli uczyć się języka stand-upu i tego, na jakie tematy może się on wypowiadać. Teraz się tego nauczyli i tłumy, które chodzą na występy stand-uperów świadczą, że trafiło to w potrzeby polskiej widowni. Do tego stand-up jest najprostszą do zorganizowania formą rozrywki scenicznej: wystarczy komik z mikrofonem, a ludzie mogą siedzieć czy nawet stać i już jest zabawa. To też sprzyja popularności tego gatunku. 

- Na stand-upie można dziś w Polsce dobrze zarobić? 

- Bardzo dobrze. Dlatego, że w przeciwieństwie do kabaretu czy teatru, zyski z występu bierze dla siebie tylko jedna osoba. (śmiech) Nie ma dużo gęb do podziału. Ma się więc większy zarobek niż wtedy, gdy wystąpi kilkuosobowy kabaret czy ansambl teatralny. To jest ważne. Poza tym ludzie masowo chodzą dziś na stand-up. Nawet w małych miejscowościach potrafią zapełnić 300-osobowe sale. W dużych miastach teatry czasem nie dają sobie rady ze zorganizowaniem takiej widowni – a tu w pięciotysięcznych miasteczkach przychodzi po 300 osób na występ. Dlatego teraz jest gigantyczny rynek dla stand-upu. No i dzięki temu komicy, którzy sprawdzają się w tej formule, zarabiają duże pieniądze. 

- Duża popularność stand-upu to dla pana duża konkurencja. Jak sobie pan z tym radzi? 

- Jestem jednym ze starszych stand-uperów w Polsce. Dlatego zawsze musiałem trochę gonić młodych. To mnie dopingowało – dlatego teraz mam luz w tym temacie. Są komicy, którzy robią stand-up od początku, ja natomiast musiałem się trochę przekonwertować. Ale konkurencja absolutnie mobilizuje. Oglądam występy kolegów, patrzę i oceniam, a potem razem dyskutujemy o poziomie żartów i poruszanych tematów. To pomaga nam podwyższyć poziom występów.

- Ze swoim ostatnim stand-upem wystąpił pan aż w 120 miastach. To duży wysiłek psychiczny i fizyczny? 

- Spory. Mój program trwa półtorej godziny. Przez cały ten czas stoję na scenie i strzelam do ludzi żartami. I ja bardzo to lubię. Kiedyś dużo grałem w teatrze i jeździłem z nim po Polsce. Obecnie jest tak samo – czyli niewiele się zmieniło, z tym, że teraz jestem sam w garderobie, a nie z kilkoma kolegami i koleżankami. No i sam wychodzę na scenę, co sprawia, że nie mogę zwalić porażki na kogoś innego i wszystko biorę na klatę. Stand-up jest więc naturalnym przedłużeniem mojej działalności teatralnej. Lubię jeździć i przemieszczać się po Polsce. Pewnie gdzieś głęboko w duszy jestem cyrkowcem. Nie mam więc z jeżdżeniem żadnego problemu. 

- Podobno jeździ pan z żoną. Żona pilnuje pana przed fankami? 

- (śmiech) Chciałbym, żeby tak było! W stand-upie nie ma fanek, które rzucają biustonoszami na scenę. To raczej przypadek rockowych koncertów. Natomiast jeżdżę z żoną, bo kiedy dzieci dorosły i same się ogarniają, uznaliśmy, że podróżować po Polsce we dwójkę będzie po prostu fajniej. Tyle dni poza domem w pojedynkę, to nie byłoby nic przyjemnego. A tak Magda zajmuje się sprawami organizacyjnymi i PR-em, więc jest to połączenie przyjemnego z pożytecznym. 

- Po takich 120 występach pewnie można mieć dość. Zdarzało się panu wystąpić na rauszu? 

- Nigdy nie występuję po alkoholu, ponieważ jestem zawodowcem. A profesjonalizm w aktorstwie i stand-upie to podstawa. Po alkoholu człowiek nie kontroluje się do końca. To nie jest więc żaden środek dopingujący, a raczej przeszkoda. Stand-up jest o tyle trudną formą, że muszę być maksymalnie skupiony przez półtorej godziny, aby precyzyjnie podawać żarty. Po jakichkolwiek używkach jest to wykluczone. Z zasady byłby to więc zły występ i nie mógłbym sobie tego darować. Kiedy rozmawiam z młodymi komikami, oni czasem mówią, że dobrze sobie walnąć przed występem shocika na odwagę. Dla mnie to jednak ma bardzo krótkie nogi. Wystarczy raz czy dwa, a potem nie będzie można już bez tego wystąpić. To prosta droga do zatracenia. Znamy takie przypadki. Alkohol jest bardzo złym środkiem dopingującym i szybko robi człowiekowi krzywdę. 

- To jak sobie pan radzi ze stresem i tremą przed występem? 

- Ja już jestem prawie 30 lat na scenie i zagrałem setki przedstawień czy występów. Mam więc ogromne doświadczenie. Mój organizm jest przyzwyczajony do tego. Stres mobilizuje mnie i daje rodzaj podniecenia przed występem. Najczęściej trema pojawia się, kiedy występuje się z nowym materiałem. Ta niepewność czy się sprawdzi, powoduje że jest większy. Wynika on z pytania: „Czy to, co wymyśliłem będzie śmieszne?”. W pewnym wieku stres nie jest jednak już tak paraliżujący. Doświadczony aktor czy komik potrafi go przekuć na coś motywującego. Młodzi adepci stand-upu muszą się nauczyć żyć ze stresem i z tym, że każde wyjście na scenę jest egzaminem na nowo. Wszystko, co zrobiłeś do tej pory zeruje się i liczy się tylko ten dzisiejszy wieczór, który ma udowodnić, że potrafisz. Niektórych to paraliżuje, niektórzy cierpią z tego powodu, a ja znajduję w tym wielką frajdę. Chyba dlatego zostałem aktorem. 

- Pana najnowszy program nosi tytuł „Żarty dla mas”. Żartuje pan w nim z 20 lat swego małżeństwa. To wdzięczny temat do dowcipów? 

- Tak. Pozwoliłem sobie na żarty z mojego 20-letniego małżeństwa. Raz – bo w stand-upie gros żartów powstaje z życia i bazuje na własnych doświadczeniach komika. Dwa - żarty z małżeństwa są blisko ludzi i chętnie je oni słuchają, bo pewnie potrafią dostrzec podobieństwa między nami a sobą. Trzy – na szczęście mam żonę, która ma poczucie humoru i te żarty są dla nas formą zdystansowania się do szarzyzny życia, pozwalają odpuścić sobie pewne stresy i bywają wręcz rodzajem terapii. 

- Żona jest pierwszym słuchaczem pana dowcipów? 

- Tak. Często zapraszam ją na testy, gdzie mówię nowe dowcipy. Ona mnie zna, kontroluje więc, żebym się nie powtarzał, tylko żebym ciągle wymyślał coś nowego. Czasem jest krytyczna – mówi mi wprost co jest śmieszne, a co nie, co trzeba poprawić, a co zostawić. I to jest bardzo fajne. Przy żonie czuję się bezpiecznie, bo wiem, że przecież ona nie skrytykuje mnie, żeby mi dowalić, tylko po to, żeby to, co mówię, było śmieszniejsze. 

- Polacy chyba najbardziej lubią się śmiać z polityków. Pan też sięga po takie dowcipy? 

- To zależy. Część ludzi lubi żarty z polityki, ale część ludzi jest już polityką zmęczona. Niektórzy wolą posłuchać o małżeństwie, a nie kolejnej głupocie, którą zrobił ktoś z rządzących czy z opozycji. Dlatego to trzeba wiedzieć i to dozować. Ja prywatnie interesuję się polityką, bo ona ma wpływ na nasze życie. Jeżeli coś mnie wyjątkowo zainspiruje, to oczywiście wpuszczam żarty z polityków do swojego programu. Nie jest to jednak mój priorytet. Odpowiednio podany żart polityczny jednak zawsze bawi. Polityka ciągle wchodzi bowiem z butami w nasze życie. Na scenie stand-upowej nie prezentuję jednak swojego światopoglądu, tylko staram się szukać śmieszności w otaczającym nas świecie. To, co mówię na scenie, nie musi więc świadczyć o tym, że jestem za czy przeciw. Bardziej chodzi o to, żeby po prostu był śmiech. 

- Nie ma dla pana tematów tabu? 

- Nie ma. Ja myślę, że dla komika nie powinno być w ogóle tematów tabu. Komik jest maszyną do żartów. Wszystko, gdzie jest w stanie wykrzesać żart, jest dozwolone. To pierwsza zasada bycia komikiem. Ludzie tego oczekują od nas. Takie było kiedyś zadanie błazna na dworze królewskim, taka była rola komediopisarzy, tak teraz działają stand-uperzy. Komik musi mieć pewien sonar w głowie, który mówi mu do kogo mówi dany żart i w jakim kontekście. Ten sam żart rozbawi bowiem prywatnie kumpli przy piwie, a wyda się żenujący na oficjalnej kolacji w firmowym towarzystwie. To jest istotne. Ludzie w Polsce nauczyli się już, że w przestrzeni stand-upu możemy żartować ze wszystkiego, bo takie sobie dajemy prawo. To jest rozrywka dla dorosłych: płacimy pieniądze za to, żeby usłyszeć żart. Może czasami będą to żarty niepoprawne, którymi sam w domu prywatnie bym nie żartował, ale uznaję, że komik ma do tego prawo. Natomiast, jeśli ludzie się nie śmieją, to znaczy, że żart był słaby. 

- Zdarzają się na sali urażeni jakimś pana żartem? 

- Częściej zdarzało mi się to w teatrze, kiedy grałem one man show. Próbowałem tam już stand-upowego języka, a ludzie byli przyzwyczajeni do tego, że teatr to miejsce, w którym nie mogą padać wulgaryzmy i nie mówi się o pewnych tematach, jak choćby seks. I parę razy mi się zdarzyło, że ludzie po prostu wstawali i wychodzili. To było dla mnie ważne – bo cenię taką odwagę, a nie jakiś anonimowy hejt w internecie, który kompletnie nic nie daje, bo nie ma żadnego sensu. Teraz, podczas moich obecnych występów, coś takiego praktycznie się nie zdarza. Ludzie wiedzą na co idą i nauczyli się języka stand-upu. 

- Powiedział pan, że jest komikiem od urodzenia. To znaczy, że odziedziczył pan poczucie humoru po rodzicach? 

- Tak. U mnie w domu się żartowało. Szczególnie mój dziadek od strony ojca uwielbiał opowiadać dowcipy. Nasłuchałem się więc jego żartów podczas imprez, ale też słuchałem kabaretów – Dudek czy Pod Egidą. Ja się na tym wychowałem i to mnie fascynowało. Uwielbiałem śmiech i żart już za dziecka. Czasami wolałem siedzieć ze starszymi i słuchać ich niegrzecznych dowcipów niż przebywać z rówieśnikami. I traf chciał, że zostałem jedynym artystą w mojej rodzinie, bo inni to inżynierowie, prawnicy i lekarze. I cieszę się, że szkoła aktorska dała mi narzędzia, aby być lepszym komikiem. 

- To dlatego, że potrafił pan rozśmieszyć innych, postanowił pan zostać aktorem? 

- Trochę tak. Mnie przede wszystkim interesowały występy. Byłem w kółku teatralnym w Białymstoku i naturalną drogą była potem próba dostania się do szkoły teatralnej. To był początek lat 90. 

- Jak się pan odnalazł w akademii teatralnej? 

- Początkowo nie traktowałem zdawania do szkoły poważnie. Ale pomyślałem, że muszę spróbować, żeby sobie potem w brodę nie pluć. I dostałem się – a kiedy trafiłem na zajęcia, zrozumiałem, że nie będzie tu tak różowo, jak mi się wydawało. Okazało się, że to zupełnie inna jazda i zupełnie inny fach: trudniejszy, głębszy, dający mniej splendoru, a więcej niepewności. Ale spodobało mi się to i cieszę się, że byłem w szkole teatralnej, bo dała mi ona bardzo dużo. Reszta mojego życia potem to już był prawie tylko teatr. 

- Założył pan z kolegami Teatr Montownia, który przetrwał prawie 30 lat. Spełnia się pan tam aktorsko? 

- Absolutnie tak. Zagraliśmy razem niezliczoną ilość przedstawień, gdzie wcielaliśmy się w różne postacie. Będąc na etacie w jednym teatrze nigdy bym się nie nagrał tyle, co tutaj. A ponieważ graliśmy w poważnych teatrach instytucjonalnych, to oznaczało występy na profesjonalnych scenach, a nie w piwnicach czy stodołach. Byliśmy więc od początku w zawodowym trybie aktorstwa. Mogliśmy jednak przy tym robić swoje przedstawienia, co było genialne. 

- Jeśli chodzi o kino i telewizję, to ma pan opinię aktora charakterystycznego. To błogosławieństwo czy przekleństwo? 

- Dla mnie błogosławieństwo. Dlatego, że dzięki tej charakterystyczności, którą mam, sprawdzam się świetnie w komedii. Jestem urodzonym komikiem – więc dostałem już na wstępie od natury duży plus w postaci takiej, a nie innej fizjonomii czy mimiki. Dzięki temu zagrałem wiele ciekawych ról w filmach. Co istotne – im jestem starszy, tym dostaję więcej propozycji poważnych występów. Już nie komediowych. To mnie bardzo cieszy, ponieważ poszerza moje emploi. A poza tym ja zawsze byłem człowiekiem teatru, bo uważałem, że wejście w postać i przeżycie roli jest mi bliższe niż występy w filmie czy serialu, które polegają na krótkich spięciach. Ja wolę wyjście na scenę i przez dwie godziny bycie w danej postaci. Bardziej mnie to kręci jako aktora. 

- Który ze swych filmowych czy serialowych występów ceni pan najbardziej? 

- Najważniejsze były dla mnie spotkania z ciekawymi artystami. Jak choćby filmy Andrzeja Saranowicza i Tomka Koneckiego. Choćby „Juliusz”, w którym stworzyliśmy z Wojtkiem Mecwaldowskim zabawny duet. Mile wspominam serial „Gra z cieniem”, gdzie wcielałem się w niezbyt przyjemną postać dyrektora więzienia dla kobiet w czasach stalinowskich i musiałem wydobyć z siebie ciemniejsze barwy. Z kolei serial „Daleko od noszy” dał mi okazję spotkania z polskimi geniuszami komedii, z których niestety kilkoro nie ma już na tym świecie. Nigdy nie tęskniłem do jakiejś roli. Zagrałem dużo i myślę, że jeszcze dużo przede mną. A jeśli do czegoś zatęsknię – to mogę to sobie zrealizować z kolegami w Teatrze Montownia. Nie czuję więc jakiegoś aktorskiego niespełnienia. 

- Znamy pana również z reklam. To też może być okazją, żeby pokazać komediowy talent? 

- Oczywiście. Reklama Castoramy, którą zrobiłem lata temu, krąży do dziś w internecie i ludzie to wspominają. Miałem tutaj szczęście, że scenariusz opierał się na mnie. Wiadomo – w reklamie chodzi o zarabianie pieniędzy. Jeśli przy tym jest jednak na nią fajny pomysł, który opiera się na aktorze i pozawala wykorzystać jego możliwości, to wtedy jest dodatkowy plus. Ja mogłem się tam wyżyć, parodiując różne postacie. To było fajne, ale bardzo ciężkie, bo pamiętam ogromną ilość dubli. Czyli było to trudne do wykonania, ale efekt okazał się udany. 

- Aktorzy komediowi są u nas mniej doceniani niż dramatyczni. Dlaczego tak się dzieje? 

- Chyba nasza kultura na tym polega, że śmiech wydaje się być czymś tanim, łatwym i przaśnym. Natomiast cierpienie, gorycz i smutek to są rzeczy wartościowsze. Dlatego nie docenia się u nas komików. Ja się z tym absolutnie nie zgadzam. Suma summarum więcej ludzi chodzi do kina i teatru na komedie niż na dramaty. I komicy zarabiają więcej pieniędzy niż aktorzy dramatyczni. Na świecie, kiedy ktoś jest komikiem, to wszyscy mówią „wow!”. Natomiast w Polsce to jest: „A, komedia? To takie tam głupoty”. Dla komika na szczęście gratyfikacją jest śmiech widowni. To, że od razu otrzymuje odpowiedź na swe żarty, daje mu natychmiastową nagrodę i dzięki temu nie popada w niepotrzebne frustracje. Aktor dramatyczny tak nie ma i często może się czuć niedoceniany. Ja gram takie i takie role, więc dostrzegam tę różnicę. 

- No i kobiety lubią bardziej facetów z poczuciem humoru. 

- Ja mam w większości kobiecą widownię. I bardzo się z tego cieszę. Kobiety chętniej wychodzą z domu i uczestniczą w kulturze. To one zabierają ze sobą mężczyzn. Potem są bardziej spontaniczne na widowni. Kobiety są w Polsce bardziej wyluzowane niż mężczyźni. Dlatego pozwalają sobie na śmiech. To jest fajne. Generalnie każdy woli kogoś, kto jest pogodny niż kogoś, kto jest smutasem. Do tego ludzie łączą humor z inteligencją: kiedy ktoś potrafi żartować, to znaczy, że to łebski facet. Praktyka jednak podpowiada, że nie zawsze to idzie w parze. (śmiech) Ale niech tak zostanie. 

- Żonę też pan poderwał dowcipem? 

- Myślę, że jest to jedną z podstawowych moich zalet dla niej. Ona nie chciałaby być z facetem, z którym by się nudziła. Udaje mi się ciągle ją rozbawić – i dlatego jesteśmy już razem 20 lat. 

- Stuknęła panu niedawno 50-tka. Jak długo zamierza pan jeszcze być stand-uperem? 

- Wiem, że na świecie są stand-uperzy, którzy wychodzą na scenę w wieku 70 lat. Tak samo jest z aktorstwem. Chodzi przecież o zdolności umysłowo-fizyczne. Jeżeli głowa działa, a człowiek w miarę się porusza, to można nadal funkcjonować na scenie. Z komikiem jest jednak trudniej. Stand-up jest bardzo szybką formą i trzeba tu mieć sprawny umysł. Ale wie pan co: spotkajmy się za 30 lat – i wtedy panu powiem jak długo można uprawiać stand-up. (śmiech) 

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska