Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Są rodzice, którzy chcą śmierci swoich dzieci

Katarzyna Kojzar
Prof. Skalski ratuje najmniejsze, bo dziecięce serca. Robi to na tyle skutecznie, że nazywany jest lekarzem od cudów
Prof. Skalski ratuje najmniejsze, bo dziecięce serca. Robi to na tyle skutecznie, że nazywany jest lekarzem od cudów Wojciech Matusik
Miewałem takie sytuacje, gdzie po zakończonym pomyślnie leczeniu rodzice odwracali się, jakby mnie nie widzieli. To jest na szczęście margines, ale takich ludzi trochę jest. Jedni rodzice posunęli się nawet do tego, że zostawili na moim biurku kopertę z komentarzem: „Niech pan zrobi tak, żeby dziecko znalazło się dziesięć metrów pod ziemią”- mówi prof. Janusz Skalski, kardiochirurg dziecięcy, w książce Katarzyny Kojzar „Profesor Skalski. Uczeń Religi. Lekarz od cudów”. Drukujemy jej fragment

Prof. Janusz Skalski
Specjalista II stopnia w zakresie chirurgii dziecięcej i kardiochirurgii. Kierownik Kliniki Kardiochirurgii Dziecięcej CM UJ w Krakowie. Uratował skrajnie wychłodzonego Adasia, który w pewną zimową noc wyszedł z domu w samej piżamce. Cały świat poznał wtedy mówiącego do kamer prof. Janusza Skalskiego i widział jego uśmiech, kiedy lekarz powiedział: Mam pełną odwagę mówić o cudzie!

***

Mam na oddziale umierające dziecko. Nie mam głowy na jakiekolwiek rozmowy. Jestem podłamany i o niczym innym nie myślę. Na razie do niczego się nie nadaję. Przepraszam” - profesor Janusz Skalski pisze esemesa do dziennikarki, która chce umówić się z nim na wywiad.

Jeśli mam trudnego pacjenta, nie umiem się odciąć. Kiedy przygotowuję się do ciężkiego zabiegu, przez kilka dni przed nim nie mogę się pozbierać. Nie potrafię się tego oduczyć. Jednocześnie wiem, że emocje trzeba opanować. Z prostej przyczyny: kiedy chirurg się stresuje, trzęsą mu się ręce. A to niedopuszczalne. Znam taką panią doktor, świetną, którą bardzo cenię. Ale ona kompletnie nie radzi sobie z emocjami. Przed zabiegami dostaje ataków paniki, boi się, że pacjent jej umrze, że coś pójdzie niezgodnie z planem. Ręce jej się trzęsą, cała jest rozedrgana. Tak nie można, to oznacza, że ona nie nadaje się do tego zawodu. A z drugiej strony - są ludzie, którzy potrafią się całkowicie odciąć od emocji. Ja do nich nie należę. I nie wiem, czy cenić ich za profesjonalne podejście, czy ganić za brak empatii.

Mam kilka misiów do oddania

W filmie o profesorze Relidze, „Bogowie”, jest taka scena: Religa rozmawia z małą dziewczynką, Ewą. Przybijają sobie piątki, ona mówi do niego „Zbyszek”. Przed zabiegiem daje mu swojego misia i prosi, żeby oddał jej po zabiegu. Religa obiecuje, ale nie może dotrzymać słowa. Dziewczynka nie przeżywa.

Ta ckliwa scena sprawia, że uważam film za świetnie oddający rzeczywistość. Bo to są najtrudniejsze chwile w pracy kardiochirurga. Kiedy umiera dziecko, dla którego wydzierałem flaki, poświęcałem się. Najgorzej jest, jeśli rodzina jest już pogodzona ze śmiercią dziecka, jest na to przygotowana. Zła wiadomość nie jest szokiem. Wtedy ja przeżywam to podwójnie, kiedy widzę, że oni nic nie rozumieją. Wbrew pozorom my nie jesteśmy oswojeni ze śmiercią. Może źli lekarze tak, ale dla dobrych zgon pacjenta jest bolesną porażką. Ja też mam paru pacjentów, którym chciałbym oddać misia. Mam takich. Nie da się z tym pogodzić, ale jest jedna zasada: trzeba być w życiu przyzwoitym. Jak mawiał Słonimski - jeżeli w życiu nie wiesz, jak się zachować, to na wszelki wypadek zachowaj się przyzwoicie. Pewnie, że powinniśmy cały czas patrzeć na to, co robimy i starać się, żeby mieć czyste sumienie. I chyba to w życiu jest najważniejsze, żeby z czystym sumieniem iść do domu, żeby z czystym sumieniem można było popatrzeć na siebie w lustrze i jak przychodzi chwila zadumy, powiedzieć: „Nie, nie mam sobie nic do zarzucenia”. Najlepiej, żeby pod koniec życia móc sobie coś takiego powiedzieć. Natomiast ja oczywiście pamiętam o tych przypadkach przykrych - takich, w których wiem, że dziecko mogło przeżyć, a nie przeżyło. I składam to, niestety, na karb tego, że byłem niedoskonały. Medycyna idzie do przodu. Ci pacjenci, których ja straciłem na przykład dwadzieścia lat temu, gdybym miał ich teraz, może by przeżyli. Ja to wiem i to jest ciężar na moim honorze. Kiedy zaczynała się kardiochirurgia dziecięca wad wrodzonych w Polsce, kiedy pracowaliśmy z moją nieżyjącą już szefową, profesor Zdebską, śmiertelność była strasznie wysoka. Wszyscy wolą o tych czasach zapomnieć. A ja jestem taki, że pamiętam. I jest mi smutno. Cały czas to we mnie siedzi. Ja pamiętam tych pacjentów, pamiętam takich, którzy zginęli, a mogli żyć. Uważam, że za każdym razem trzeba z siebie dać absolutnie wszystko. Choćbym nie wiem, jaki był zmęczony, choćby bolało mnie w krzyżach, bolało mnie w klatce, choćbym się dusił, coś by mi się działo, nie mam prawa zostawić pacjenta. To jest mój obowiązek do końca. Jak żem się podjął, to żem się podjął. Nie ma: zmiłuj się. Nie wolno odstępować. Nastawienie pod tytułem: zrobiłem wszystko, dobra, reszta to już niech będzie jak ma być, jest niedopuszczalne. Staranność i upór w zawodzie lekarza decydują o życiu człowieka, czyli największej wartości. Dlatego nie wolno odpuszczać. Trzeba walczyć do końca.

Oprócz tych trudnych momentów zdarza się wiele frustrujących. Powiem tak: myśmy przez komunę zostali przyzwyczajeni do tego, że nam się wszystko należy. Ponieważ nam się należy, to niektórzy przychodzą, wchodzą i bez cienia kultury, zahamowań, potrafią nam bardzo przykre rzeczy mówić. A uważam, że akurat i ja, i mój zespół pracujemy naprawdę ponad siły, robimy rzeczy takie, jakich inni nie chcą robić, bo są za trudne. Dużo dajemy z siebie. Mimo wszystko ludziom słowo „dziękuję” rzadko przechodzi przez usta. Oczywiście, niektórym przechodzi, ale to jest mniej więcej 30-40 procent. Niestety większość nie widzi tego, że coś dobrego zostało zrobione, że odbierają ze szpitala wyleczone, uratowane dziecko. Zrobiliśmy to, co trzeba, jest przyzwoicie, a nie ma w nich wdzięczności.

Społeczeństwo jest bardzo roszczeniowe. Kiedy o tym myślę, dźwięczą mi w uszach słowa Wańkowicza, który był znakomitym dziennikarzem w okresie międzywojennym, ale równocześnie napisał piękny wstęp do pamiętnika lekarskiego wydanego w 1938 roku. Napisał tak: „Lekarz jest jedynym inteligentem w Polsce, któremu każdy może nawrzucać, może go obrazić, może go zdeptać i nic mu za to nie będzie. To jest jedyny rodzaj inteligenta, na którym społeczeństwo może się wyżyć”. Czy dalej tak jest? Chyba tak, bo czasem słyszymy bardzo, bardzo złe, niezasłużone słowa. Człowiek się naprawdę bardzo stara i flaki sobie wypruwa, żeby jakiemuś dziecku pomóc, a potem rodzą się roszczenia, pretensje i na koniec jeszcze wyzwiska. I nic nie zrobimy, nie jesteśmy w stanie nic zrobić. Nie jesteśmy w stanie zaoponować, bo w momencie, kiedy sytuacja jest sporna, prawo zawsze stanie po stronie rodziców po-krzywdzonych przez zły los. Trzeba się z tym pogodzić, tak już musi być. Dlaczego akurat polskie społeczeństwo jest bardziej roszczeniowe niż na przykład niemieckie? W Niemczech tego nie ma. Tam by się nikt nie odważył obrazić lekarza. Chyba że ten lekarz byłby naprawdę jakimś zwyrodnialcem.

Trudni rodzice
Niektórzy rodzice w ogóle bywają problematyczni. Mało kto zdaje sobie sprawę, jaki kłopot mamy z dziećmi świadków Jehowy. Kiedyś zdarzyło się tak, że lekarze ratując życie, przetoczyli małemu pacjentowi krew. Po zabiegu rodzice powiedzieli, że to nie ich dziecko. Nie zaakceptowali go, bo przetoczenie krwi jest w ich wierze zakazane. Kiedy to wyszło na jaw, pozostali świadkowie Jehowy się oburzyli. Mówili: „To jest niemożliwe, żeby się zdarzyło”. Ale na to daję słowo gentlemana, że to jest prawda. To w takim razie kto może poświadczyć? Niestety obydwaj panowie nie żyją: doktor Gruszka, który był neurochirurgiem i tą osobą, która operowała i zdecydowała o przetoczeniu krwi. I jego asystent, doktor Harasiewicz.

Żeby była jasność: świadkowie Jehowy w zdecydowanej większości są bardzo kochającymi rodzicami i w gruncie rzeczy porządnymi ludźmi. Ja ich szanuję. Bo oni w coś wierzą, takie są ich przekonania. Nie można się z tego wyśmiewać. Jednak jakoś trzeba było tę sytuację rozwiązać. Oczywiście, można by było wnioskować do sądu o odebranie praw rodzicielskich na czas zabiegu i zoperować pomimo sprzeciwu. Ale jak postąpić, skoro później rodzice go mogą nie zaakceptować? Jakie życie będzie miało to dziecko? Dlatego opracowaliśmy program, dziś funkcjonujący zresztą w kilku ośrodkach w Polsce. Mówiąc najprościej: operujemy bez przetaczania krwi. Ja się tego podejmuję, choć takiego pacjenta trzeba długo przygotowywać. Takie dziecko musi mieć odpowiednio dużo czerwonych krwinek - możemy to uzyskać, podając przez pewien czas erytropoetynę, czyli lek zwiększający produkcję krwinek w szpiku kostnym. Dodatkowo musimy mieć przygotowane środki krwiozastępcze. Dalej - kiedy podłączamy dziecko do krążenia pozaustrojowego, używamy jak najkrótszych drenów. Dzięki temu mamy minimalną objętość płynu w układzie i nie trzeba go wypełniać krwią. Na końcu musimy z ogromną starannością patrzeć, żeby nie uronić nawet jednej krwinki. Tu trzeba wielkiej determinacji, doświadczenia i cierpliwości. Operacje nie mogą być rozległe. Nie podejmujemy się ryzykownych zabiegów u noworodków, które mają trudne wady - bo ich się po prostu bez przetoczenia krwi nie da zrobić. To się udało, udaje się cały czas. Dobrze, że lekarze się tego podejmują. Bo w końcu, jaka jest wina dziecka, które musi cierpieć za przekonania swoich rodziców?

Podczas gdy lekarze i zespół leczący cieszą się sukcesem, rodzina patrzy z niechęcią i wyrzutem: nie tak miało być

Ale Świadkowie Jehowy i te kilka incydentów to nic. Rodzice nawet bez takich przekonań potrafią sprawić więcej problemów. Był taki czas, kiedy dostawałem średnio 40-50 mejli tygodniowo od rodziców: proszę mi skonsultować dziecko i proszę mi wydać opinię. Któregoś razu to był już rekord, przysłali 126 załączników. Serwer się zablokował. Jak nie odpowiadałem, to znajdowałem w internecie, że Skalski to cham, nie odpowiada. Jak ja mam na to wszystko znajdować czas? Ale czas to jest jedno. Każdemu jakoś starałem się coś szybko odpisać. Do pewnego momentu. Potem powiedziałem do sekretarki: Proszę z łaski swojej odpowiadać w moim imieniu, że nie mam w zwyczaju konsultowania internetowego, bo nie jest to zgodne z zasadami Narodowego Funduszu Zdrowia. Jeżeli ja mam konsultować, to przepraszam bardzo, ale za to należy się gratyfikacja. Ja nie chcę pieniędzy, bo dostaję wynagrodzenie ze szpitala i siedzę tu za pensję państwową. W takim wypadku, jeśli chcecie konsultacji - potrzebne jest skierowanie. Ono jest pokryciem finansowym. Każde skierowanie to jest, powiedzmy, 30, 50 czy 100 złotych. Szpital dostaje za to pieniądze. Ja jako szef kliniki jestem bankrutem, ta moja klinika jest cały czas na minusie. W takim razie przynajmniej niech te konsultacje przynoszą jakąkolwiek korzyść. Kiedy tak mówię, to oczywiście wszyscy się burzą.

Bywałem oskarżany
Miałem też parę spraw i zarzutów zgłoszonych do prokuratury. Miałem. Mogę się nawet pochwalić, jakie dziwne zarzuty mi stawiano. Jeden to był taki, że nie chciałem przyjąć prywatnie, tylko po prostu powiedziałem, że jestem państwowym lekarzem. Drugi zarzut, dość podobny, w prokuraturze w jednym z miast Małopolski. Prokurator mnie wezwał. To było przed kilkoma laty. Sprawa była taka: oni mi dawali pieniądze, ja nie chciałem wziąć. A rodzice sobie wymarzyli, że wyleczą dziecko prywatnie, żeby nie musiało czekać w kolejce. Musiałem pojechać do Brzeska i się tłumaczyć. Prokurator powiedział mi wtedy: „No wie pan, to głupia sprawa, ale ja musiałem pana wezwać, bo pan odmówił przyspieszenia terminu operacji. Zadałem to pytanie, czy przypadkiem nie było tak, że pan odmówił, bo podali za małą sumę. Oni na to: Nie, on w ogóle nie chciał wziąć pieniędzy”. Oczywiście, wszystko umorzono, bo zarzuty były kuriozalne.

Następna dziwna sprawa zdarzyła się, kiedy jeszcze pracowałem w Zabrzu, jakieś dwadzieścia lat temu. Oskarżono mnie o błąd w sztuce lekarskiej. Wszczepiłem dziecku zastawkę - nie robiono wtedy plastyki, cały świat wszczepiał te zastawki. Zastawka, no cóż, ma niestety swoje ujemne strony - po operacji trzeba podawać leki. Rodzice uznali, że to jest błąd w sztuce lekarskiej, dlatego, że oni muszą dawać dziecku środki, które obniżają krzepliwość, a oni tego nie chcą robić. Wymyślili - był zabieg, dziecko powinno być już w stu procentach zdrowe, a trzeba jeszcze mu coś podawać, więc Skalski źle wyleczył. Domagali się odszkodowania. Musiałem stracić kupę czasu, bo kilka razy trzeba było się stawić w sądzie w Gliwicach. Tłumaczyłem, dlaczego podawane są leki obniżające krzepliwość, antykoagulacja po zastawce. Robi się ją, bo tak trzeba, taki jest sposób leczenia, tak się praktykuje na całym świecie. A co najlepsze, ich dziecko było zdrowe, grało w piłkę, jeździło na rowerze, chodziło do szkoły. Tę sprawę oczywiście wygrałem, bo była dosyć oczywista. Nawet prawnik nie był mi do tego potrzebny. Pamiętam, jak podniosłem głos na ich adwokata, który mówił o tym moim błędzie w sztuce lekarskiej. Powiedziałem mu: Proszę pana, pan się zachowuje tak, jakby pan nie czytał książek, jest pan kompletnym laikiem w tych sprawach, ale skoro się pan bierze za sprawę w sądzie, to może warto by było coś przeczytać na ten temat, a nie robić z siebie idioty. Wtedy sędzina się obruszyła: Niech pan nie obraża tutaj. Odpowiedziałem, że nie obrażam, mówię: Pan robi z siebie idiotę, a wcale nie twierdzę, żeby tym idiotą był. I co on wtedy zrobił? Wstał i powiedział: przepraszam.

Mało kto zdaje sobie sprawę, jaki kłopot mamy z dziećmi świadków Jehowy. Operujemy je bez przetaczania krwi

Ja oceniam bardzo dużo różnych spraw, przechodzą mi przez ręce całe pliki dokumentów, lepsze i gorsze. Niektóre są takie, że widzę, jak bardzo lekarz zostaje skrzywdzony. Pamiętam sytuacje, kiedy rodzice chcieli się na chorobie dziecka wzbogacić. Domagali się odszkodowania, że po jakimś procesie leczenia dziecko jest upośledzone. W trakcie procesu się okazało, że w międzyczasie dziecko im upadło, rozbiło głowę i miało krwiaka, trepanację, poważne uszkodzenie - to była przyczyna jego upośledzenia… Natomiast to zostało zatajone. Rodzice utrzymywali, że było leczone, miało operację serca i w konsekwencji jest upośledzone. Nie przewidzieli mojej dociekliwości.

Kiedy prawda wyszła na jaw, ja nawet postulowałem, że oni w tym wypadku naruszyli prawo. Fałszerstwo i posądzenie o rzeczy, które nie miały miejsca. Na dodatek próba wyłudzenia pieniędzy. Jak to inaczej nazwać? Ale rodzicom wszystko wolno. Zostali wyjątkowo pokrzywdzeni przez zły los i można im tylko współczuć. Nie ponieśli żadnych konsekwencji.

Kolejne przykre sytuacje: kiedy rodzice spodziewają się czegoś innego. Mówiąc wprost: nie wszyscy rodzice są idealni. Są tacy, i takich niestety spotkałem w swojej zawodowej historii, którzy czekali na naturalne rozwiązanie sprawy i chcieli się pozbyć dziecka. Tacy też są. Podczas gdy lekarze i zespół leczący cieszą się sukcesem, rodzina patrzy z niechęcią i wyrzutem: nie tak miało być. To się zdarza w szczególności u rodziców, którzy mają dziecko z jakimś defektem - genetycznym lub intelektualnym. Słyszą, że operacja jest bardzo niebezpieczna, więc liczą na to, że się to po prostu nie uda i będą mieli święty spokój. Operacja się jednak udaje i wtedy zaczynają być żale. Miewałem takie sytuacje, gdzie po zakończonym pomyślnie leczeniu rodzice odwracali się, jakby mnie nie widzieli. To jest na szczęście margines, ale takich ludzi trochę jest. Takich, którzy by się najchętniej pozbyli dziecka.

Jedni rodzice posunęli się nawet do tego, że zostawili na moim biurku kopertę z komentarzem: „Niech pan zrobi tak, żeby dziecko znalazło się dziesięć metrów pod ziemią”. Pierwsza myśl - zgłaszam to do prokuratury. Taka była moja automatyczna reakcja - to w końcu namowa do morderstwa i na dodatek korupcja. Ale potem uspokoiłem się i pomyślałem, że może ci ludzie zostali z chorobą swojego dziecka sami. Nie wiedzą, jak sobie z tym poradzić?

Zawołałem ich i powiedziałem, że to zbrodnicze pieniądze, że w ten sposób obrażają mnie i cały personel. Gadaliśmy godzinę. I mnie, i im puszczały nerwy. Odesłałem ich do domu, żeby przemyśleli, co robią. Ojciec wychodził z gabinetu nieprzekonany, bo wciąż miał w sobie to przeświadczenie: co ludzie powiedzą? Jak żyć z upośledzonym dzieckiem?

Rozmawialiśmy jeszcze wiele razy. Nie podjąłem się tej operacji, podałem im adres innej kliniki. Oczywiście, nie byłbym sobą, jakbym się nie interesował dalszym losem tej rodziny. Wiem dziś, że w końcu zaakceptowali swoje dziecko. Do dziś pamiętam ich nazwisko. I twarze. Dziękowali mi. Ojciec był taką złotą rączką, więc jak wrócił do mnie, to oferował, że chętnie pomoże zawsze, kiedy mam coś do zrobienia w domu. Zachowałem sobie na pamiątkę jego wizytówkę. Tak sobie teraz myślę, że jakbym zadziałał impulsywnie, zgłosił to do prokuratury, oni by dziś siedzieli w więzieniu, a dziecko w sierocińcu.

Są oczywiście takie sprawy, kiedy pacjent umiera, bo stało się coś niepożądanego. Każdy ośrodek będzie miał jakiś tam maleńki odsetek zdarzeń niepożądanych i to w medycynie jest nagminne. Ale ta liczba nie może przekraczać pewnej granicy, ustalonej przez gremia specjalistów, etyków i prawników. Czasami oceniam takie sytuacje, to, że zostawiono kawałek igły w klatce piersiowej. I ja muszę stwierdzić, czy ta igła przeszkadza, czy nie przeszkadza. To trudne.

Często tłumaczę: zrobiono wszystko tak, jak należy, więc niestety muszę powiedzieć, że nie wszystkich pacjentów udaje się uratować. Świat nie jest idealny. Ale ja cieszę się z tego, że nigdy nie było podstaw, abym mógł być oskarżony w sposób zasadny, że zrobiłem coś, co jest naganne i nieprzyzwoite.

(śródtytuły pochodzą od redakcji)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska