Polityka zdominowała kawiarniane dyskusje. Nie wiem, jak jest gdzie indziej, ale w Krakowie rzadziej w tej chwili rozmawia się o tym, czy godzina 13 to już odpowiednia pora na zamówienie wiśniówki lub o finale szóstego sezonu „The Walking Dead”, a częściej o konstytucji, życiu płodowym, ewentualnie o ministrze Szyszce. Z wszystkich frontów walki otwartych przez PiS w ostatnim czasie, to jednak nie wojny o Trybunał, aborcję, Puszczę Białowieską, media publiczne, politykę zagraniczną i uchodźców są najbardziej frapujące. Wszystko przebija wojna o stadninę w Janowie Podlaskim. Niespodziewanie okazało się, że są na świecie „araby”, których los nie jest nam obojętny i o które gotowa jest się troszczyć cała Polska. Choć w zasadzie lepiej byłoby napisać: obie Polski. I każda po swojemu.
Nie ma lepszego dowodu na pogrążanie się naszego kraju w szaleństwie, niźli ta wykręcająca kiszki - niestety, jak wiemy, również dosłownie - historia. Pal sześć, że skarmieni medialną paszą wiemy, już (prawie) wszystko o transporcie koni, dolegliwościach okrężnicy, weterynaryjnych detalach i specyfice hodowli. Ważniejsza, a dość przygnębiająca jest informacja o nas samych: bo o ile przerzucanie politycznego gnoju to dla nas nie pierwszyzna, ba, z widłami przecież się nie rozstajemy, o tyle fakt, że potrafimy to robić nawet w stajni, powinien budzić poważne obawy o zdrowie psychiczne narodu. Jeśli więc jedna strona, ta spod znaczka KOD-u, gotowa jest sugerować, że konie Shirley Watts padły na sam widok nowego prezesa z nadania PiS, a druga strona, ta spod znaczka PiS, że to wszystko jest spisek międzynarodowego lobby pracującego nad przejęciem stadniny (prawa autorskie do tej widowiskowej hipotezy ma „the one and only” Cezary Gmyz), to wołać trzeba już nie tylko weterynarza.
Tutaj nawet koń by się nie uśmiał. Chociaż z drugiej strony...