A nawet jeśli już uda się komuś niechętnie zaakceptować ten wielki minus demokracji, że prawo do świętowania mają niby wszyscy, to osiągnięcie kompromisu w kwestii, jak należy to robić, jest już absolutnie niemożliwe. Skutek jest oczywisty: większość Polaków ma w czterech literach (powinienem napisać dosadniej, wtedy lepiej oddawałoby to istotę i skalę zjawiska) obchody wszelakie i woli obchodzić je z daleka. Udział, chcąc nie chcąc, oznacza babranie się w politycznym błocku. Przyjemniej więc moczyć owe tyłki w podhalańskich termach (wersja dla zamożnych) lub we własnej wannie (wersja dla reszty).
Święto Konstytucji 3 maja jest bodaj najbardziej ideologicznie neutralne ze wszystkich, a mimo to w polskim piekiełku wrze. Niedługo pretekstem do kłótni stanie się Dzień Dziecka, więc się przyzwyczajajmy. Pal sześć wizję wspólnego święta, to się nie zdarzy, a przynajmniej nie za naszego życia. Paradoks organizowania w Polsce rozmaitych obchodów polega jednak na tym, że każdy myśli tylko o tym, jak dopie..., no, dopiec drugiej stronie. Z wielkim przerażeniem, pardon, rozbawieniem, stwierdziłem, że prawica zaczęła już stygmatyzować słowo "piknik", tylko dlatego, że w Krakowie oficjalne obchody 3 Maja mają mieć charakter właśnie pikniku na Błoniach. Prawdziwy Polak przecież nie piknikuje, tylko głoduje i maszeruje, więc zdaje się, że jako posiadacz wiklinowego kosza piknikowego, z którego miałem nadzieję zrobić teraz użytek (choć akurat nie na Błoniach), z automatu i mimowolnie stałem się człekiem ślepo oddanym władzy. Nie chcąc być posądzonym o taką lekkomyślność, zacząłem w miejsce pikniku używać określenia "strawa na łonie natury", ale przed gniewem patriotów i tak uchronić by mnie mogło chyba jedynie udawanie, że w koszu pod talerzami noszę bibułę i parabelkę.
Co zrozumiałe, prawica kategorycznie odmówiła piknikowania, woli grać rolę siły ciemiężonej, której wojewoda Jerzy Miller zakazał marszu, ale ona i tak pomaszeruje, choćby naprzeciw glinom, naprzeciw tankom. Co prawda okazało się, że nikt niczego nie zakazał, jeno zdjął z inicjatywy metkę obchodów oficjalnych, dzięki czemu wojewoda - ale też szef wiadomej komisji od wiadomej katastrofy - nie musi się na nich pojawiać. A to przecież ogołoci marsz z jedynego rozrywkowego elementu, czyli lżenia polityka partii rządzącej. To obudziło gwałtowny sprzeciw, bo tradycyjne, kołłątajowskie okrzyki "oddajcie wrak!" oraz "chcemy prawdy o Smoleńsku" nie wybrzmią tym razem tak dobrze.
W Warszawie, żeby pokazać prawicy, jak radośnie powinno się obchodzić państwowe święta i czcić narodowe symbole, dziś z okazji Dnia Flagi organizowany jest marsz, którego kulminacyjnym punktem ma być odsłonięcie wielkiego czekoladowego orła pod Pałacem Prezydenckim (a może pojedzie razem z pochodem na lawecie, kto to wie). Podejrzewam, że nawet Monty Python z najlepszych lat nie wymyśliłby czegoś takiego, no, ale cóż, nie ma nic zabawniejszego niż samoośmieszające się idee. I nic bardziej żałosnego niż wołanie: och, zobaczcie, jak może być fajnie, słodko i kolorowo.
A nie mogłoby być, do cholery, normalnie?
Gdy więc przyjrzeć się temu z dystansu albo wziąć pod lupę z pasją przyrodnika oglądającego mrowisko, oczom ukazuje się groteskowy ekosystem, w którym o rząd dusz walczą paranoicy z czekoladowym orłem. Polska w swoje własne święta upada coraz niżej i niżej - i doprawdy żal na to patrzeć.
Żeby jednak nie było wam tak na ten długi weekend bardzo smutno - świeżutki dowcip na zupełnie inny temat (nie mojego autorstwa, niestety, podkradłem znajomemu z Facebooka).
Jaka będzie pierwsza inicjatywa Jarosława Gowina, jeśli zostanie prezydentem Krakowa?
Budowa pomnika Nieznanego Zarodka.
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+