Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Swoje życie opieram na przyjaźniach

Halina Gajda
fot.halina gajda
Krystyna Skowronek o sobie mówi tak: całe życie dążyłam do dobra i lepszego świata.

Biecz. Kamienica nr 13. Za drzwiami na pierwszym piętrze zaczyna się inny świat. Pełen obrazów, rysunków i... butelek. Pustych, z grubego szkła. Najwięcej zielonych. To nic w porównaniu z ilością pudełeczek, kopert, grubych teczek i cieniutkich teczuszek - fragmentów życia zamkniętych w zapiskach, pożółkłych fotografiach, uwagach napisanych na byle skrawku. - Siedemdziesiątkę miałam, gdy zaczęłam pisać książkę. O sobie - mówi ze śmiechem bieczanka Krystyna Skowronek, nauczycielka plastyki, wychowawczyni kilku pokoleń artystów, architektów, projektantów. Dla wielu z nich jest jak guru i najlepsza przyjaciółka w jednym.

Dowodów nie brakuje - na 75. urodziny dostała życzenia z całego niemal świata. Uczniowie pamiętają. - Całe życie staram się być pogodna. Nawet wówczas, gdy mam zmartwienie. Bo z uśmiechem łatwiej połyka się łzy - mówi z powagą. Powaga szybko mija. Pani Krystyna roześmiana, z lekka oszołomiona popularnością, którą wywołała wspomnianą książką z rozbrajającą szczerością wyznaje: -Dopiero wczoraj miałam szanse zrobić pranie - śmieje się.

Lwowskie dzieciństwo plastyczki
Ale nie zawsze było jej do śmiechu. Tragiczne wydarzenia wpisane w historię jej rodziny, mogłyby starczyć dla kilku osób. Bo mało kto wie, że pani Krysia pochodzi spod Lwowa, z miejscowości Wola Wysocka. Gdyby nie wojenna zawierucha, kto wie, może nigdy nie dotarłaby do Biecza? - Miałam cztery lata. Czas był niespokojny. Z jednej strony Niemcy, z drugiej Ukraińcy, którzy grabili, podpalali, niszczyli.

O przyszłości, także czteroletniej Krysi przesądziły wydarzenia ze stycznia 1944 roku. Ona sama poznała je stosunkowo niedawno. U schyłku życia, wyjawiła jej je mama. - Wiem tyle, że tego pamiętnego dnia, pod dom zajechało dwóch Niemców. Weszli. Kazali sobie przygotować pokój, wcześniej polecili, by mama zasłoniła okna i przygotowała kolację. Poprosili o ziemniaki z masłem. Zrobiła co kazali - opowiada.

Dom był liczny. W sumie mieszało w nim kilkanaście osób. Niemcy kazali jednemu z wujków iść do wsi i kupić bimber. Ponieważ ten bał się iść sam, zabrał brata - bliźniaka. - Wrócili z alkoholem. We wsi ostrzegli ich, że w naszym domu może być gorąco - opowiada.

Słowa okazały się prorocze. Bo późnym wieczorem domostwo zaatakowała grupa Ukraińców. Próbowali sforsować zamknięte na sztangę drzwi. Niemcy błyskawicznie zareagowali. Zaczęła się strzelanina. W końcu Ukraińcy dali za wygraną. - Mama, jakby przeczuwając, co się będzie działo, schowała mnie i mojego brata do stągwi, w której gotowało się pościel. Potem sama tam weszła, przykrywając wszystkich pierzyną - snuje historię. - Po wszystkim Niemcy zabrali swoje rzeczy i cicho wyszli - dodaje.

Kwiat z bukietu panny młodej
Po tych wydarzeniach, rodzina zdecydowała się opuścić Wolę. Najpierw pojechali do Żółkwi, a potem do Radymna, do przyjaciela ojca. - I tam los nie szczędził nam przykrych doświadczeń - mówi dalej. - W ogrodzie domu w którym mieszkaliśmy była ziemianka. Schowaliśmy się w niej, gdy podczas nalotu, jedna z bomb wybuchła w ogrodzie zasypując wejście do ziemianki. Siedzieliśmy tam z mamą i bratem przez pięć dni. Dopiero wkraczający do miasta Rosjanie usłyszeli płacz dzieci i odkopali wejście - opisuje.

Szczęście okazało się nieszczęściem, bo jeden z Rosjan wyraźnie zainteresował się mamą. Była w końcu piękną kobietą o długich blond włosach. - Kazał się jej przygotować ,zapowiadając, że zabiera ją ze sobą. Mama uciekła, wściekły Rosjanin wystrzelił kilka razy w powietrze, odgrażając się, że i tak wróci po nią. W końcu odjechał - kontynuuje. Rodzina została w Radymnie. Mała Krysia rosła i wrastała. W Polskę, którą pokochała całym sercem. Niemniej jednak opowieści o kresowej Ojczyźnie wciąż żyły.

Marzenie, by zobaczyć miejsce urodzenia, spełniło się w 2004 roku. Pojechała do Lwowa. Wstąpiła do lwowskiej archikatedry, w której w 1937 roku ślub brali jej rodzice. - Nomen omen, trwała msza święta. Ślubna. Gdy para młoda wychodziła z kościoła, z bukietu panny młodej wypadł kwiatek. Podniosłam go, schowałam do torebki, myśląc o rodzicach. Ze Lwowa przywiozłam dwie malutkie świeczki, które po powrocie zapaliłam na grobie rodziców w Radymnie. Taka cząstka ich ukochanego Lwowa - mówi cicho.

Papulosy i mamlaki z bieckich szkół
Skowronkowa - mówiliśmy o niej w liceum. Ona do nas: papuloki i mamlasy. Lekcje plastyki - pozwalam sobie tutaj na prywatę - dalekie były od dyscypliny czy spokoju. Jako zupełnie pozbawiona jakichkolwiek plastycznych talentów, siedziałam cicho w kącie, bo co bym nie stworzyła, i tak ocierało się to o abstrakcję abstrakcji.

Pani Krystyna powtarzała zaś świętą prawdę: artystami wszyscy nie będziecie. Ci natomiast, którym się udało, co raz zasypują swoją profesorkę rozmaitymi pracami. Zawsze tak robili. - O tu, popatrz - mówi i pokazuje kartkę formatu A4 całą zamalowaną na czarno. - Dzieło ma tytuł: Dwaj Murzyni w Piwnicy - śmieje się. - I jak ja mam ich wszystkich nie kochać - pyta rozbawiona.

Rysunków, rysuneczków, obrazów i grafik ma setki, jeśli nie tysiące. Wszystkie dokładnie posegregowane, poukładane, podpisane. - Gdy zaczynałam pracę nad książką, wydawało mi się, że wszystko to zmieszczę. Niestety. Normy wydawnicze okazały się nie do przeskoczenia - mówi swobodnie. - Wszystkimi tym moim zapiskom, fotografiom, rysunkom nadał kształt książki mój zięć - podkreśla.

Śmieje się, że z tego, co zostało, byłaby w stanie przygotować jeszcze jedną, tym razem nie wspomnieniową, a taką humorystyczną. No i jeszcze jedno: pani Krystyna jest taką biecką Hanką Bielicką. W zasadzie wszędzie, gdzie się tylko pojawia, jest w kapeluszu, bo - jak mówi - kocha kapelusze!

Codzienność też może być romantyczna
Gdy pytam o to, co robić, by zachować ciągły uśmiech na twarzy, odpowiada: - Nawet do zwykłej codzienności staram się wnieść trochę romantyzmu. Zawsze pomagała mi w tym wiara w Boga. Trochę się z Nim targowałam, ale nigdy nie obiecywałam czegoś, czego nie będę mogła spełnić - mówi.

A miłość? - Z mężem byliśmy dla siebie przeznaczeni, więc znaleźliśmy sposoby, by być razem. To było życie na pasie szybkiego ruchu, a takie życie uczy tego i owego. Wiedziałam, a dzisiaj jestem pewna, że małżeństwo jest jak roślina. Żeby nie zmarniało, trzeba je podlewać, nawozić, bo gdy to zaniedbasz, to kiedy dzieci odejdą z domu, spojrzysz w kąt i zobaczysz zeschnięty badyl - odpowiedź odnajduję w książce.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska