83 papieży Dźwigaja
Najbardziej znany prof. Czesław Dźwigaj jest z pomników papieża – nic dziwnego, świat jest usiany 83 Janami Pawłami II jego dłuta. Wielu podejrzewało nawet, że w pracowni Dźwigaja jest matryca, z której szast-prast profesor odlewa kolejne podobizny Jana Pawła II. Profesor dementuje te pogłoski, dodaje też, że jego papieża nie ma tylko na Antarktydzie.
Ale rynek trochę się już nasycił papieżami i prof. Dźwigaj uznał, że pora wyjść z tej szufladki, a że energii i pomysłów ma za dwóch, więc próżni po papieżu nie ma. Wystarczy powiedzieć, że tylko na terenie administracyjnym Krakowa stoi aż 17 pomników, które wyszły z pracowni Dźwigaja, do tego kilkadziesiąt tablic, rzeźb plenerowych. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że każdego dnia mijamy w mieście jakiegoś Dźwigaja.
- To prawda, choć są pewne enklawy. Może to źle zabrzmi, ale pokażcie mi drugiego takiego twórcę, który ma tyle pomników w jednym mieście – mówi profesor.
Wśród najbardziej znanych w Krakowie są, m.in. pomnik Piłsudskiego, Józefa Kałuży przed stadionem Cracovii, pomnik Ryszarda Kuklińskiego przed Galerią Krakowską czy Piotr Skarga na placu Marii Magdaleny.
Ten ostatni, odsłonięty w 2001 roku, wciąż wzbudza ogromne kontrowersje.
Pytany o to, czy krytyka jeszcze go wzburza, Czesław Dźwigaj podejmuje właśnie wątek pomnika Piotra Skargi.
- Ten temat jest już poza mną. Nie interesuje mnie to już, choć bywa denerwująca dyskusja, która wciąż wraca o tym, że pomnik został postawiony nielegalnie pod osłoną nocy. To bzdura! – mówi stanowczo artysta. – Choć dziś już głównie śmiech budzą we mnie te kontrowersje i ciągłe usiłowania przeniesienia go, bo patrząc z perspektywy czasu - 24 lat, ten pomnik bardzo mnie rozsławił. Koledzy nawet się zastanawiali, ile ja zapłaciłem redakcji, żeby wtedy tyle o tym pisali. Ale usłyszałem też, jak przewodniczka z muzeum mówi, że nielegalnie w ciągu jednej nocy postawili i to mnie zdenerwowało. Ale co mogę powiedzieć? Że nie realizuje się w ten sposób takich rzeczy? Że są przecież wszystkie dokumenty i żyją osoby, które wydawały zgody? Szkoda życia na takie dyskusje…
A krytyka?
- Każda krytyka trochę dotyka, ale bywa często też konstruktywna. Studentom mówiłem, by inspirowali się sportowcami, którzy muszą rywalizować, by być lepsi, inaczej do niczego by nie doszli. Musicie być zazdrośni – mówiłem im - ale nie daj Boże, kiedy pojawia się zawiść. To już jest choroba. Jak najdalej trzeba uciekać od takich ludzi, bo szkoda życia. Rywalizacja musi być, ale ona jest piękna do momentu, kiedy nie ma zawiści – tłumaczy prof. Dźwigaj.
Sam takiej zawiści doznał, jak mówi, kiedy w Krakowie chciano zakazać Dźwigaja, bo ktoś uznał, że za dużo go w mieście.
- Czegoś takiego w historii Krakowa nie było. Zrobiono tak zwany sąd architektoniczno-rzeźbiarski nade mną. To było po odsłonięciu pomnika Skargi – mówi rzeźbiarz. - Po tym, jak zrealizowałem pierwszy pomnik papieża, który stanął w parku Strzeleckim, posypały się zlecenia i ktoś uznał, że ten Dźwigaj za bardzo się w mieście rozpiera.
Nieznane oblicze Czesława Dźwigaja
Rzeźby, obrazy, linoryty są w całej pracowni. Jedne już gotowe, inne właśnie powstają. Czesław Dźwigaj pracuje nad kilkoma jednocześnie. Jak światło pozwala malować, kończy obraz, kiedy światło gorsze, kończy linoryty, pracuje nad rzeźbami. Teraz w pracowni w Rząsce powstaje rzeźba na 1000-lecie koronacji Chrobrego, do odlewni trafił właśnie monumentalny, gipsowy model kompozycji rzeźbiarskiej na temat Tadeusza Kościuszki.
Do pracowni profesor przyjeżdża codziennie, zaczyna pracę ok. 8 rano, wtedy jest najlepsze światło. Pracuje do 18-19. W pracy zawsze towarzyszy mu muzyka, czasem radio. Pracuje na okrągło.
- Wakacje? Chyba bym zwariował. No, może ze dwa dni, ale trzeciego to na pewno już bym nie wytrzymał. Jestem na to skazany – pokazuje na pracownię wypełnioną swoją sztuką. – Ale to mój świat, to mój eden.
Dzięki pracy zwiedził też kawał świata. Ale ostatnio najczęściej podróżuje w miejscu – lekarz zalecił rower, więc profesor wybrał stacjonarny i pedałuje w czterech ścianach, oglądając przy tym telewizję.
- Jak mnie coś zdenerwuje, to ostro pedałuję, a jak nie, to się wlokę – wyjaśnia.
Pracownia choć pokaźna też nie mieści wszystkich prac, które tu powstają, można się na nie natknąć już na podwórku: rzeźby stoją w ogrodzie, pod schodami, na parapetach. A prof. Dźwigaj właśnie szykuje się do szczególnej wystawy, którą zobaczymy 15 maja w krakowskim Pałacu Sztuki i potrwa zaledwie 10 dni. Znajdą się na niej obrazy, grafiki, medale.
- Będzie o Krakowie i o przemijaniu. Można powiedzieć, że to swego rodzaju resume – zapowiada artysta wystawę z okazji swojego 75-lecia.
Przewodnikiem po Krakowie na powstających jeszcze na wspomnianą wystawę pracach malarskich będzie Trefniś, ale – jak podkreśla Czesław Dźwigaj, nie ten matejkowski, a filuterny XVII-wieczny. Kraków widziany z perspektywy Czesława Dźwigaja będzie i sentymentalny, i bardzo skierowany ku przyszłości, znajdą się tu i reminiscencje twórczości Wyspiańskiego, i nawiązanie choćby do tematu krakowskiego metra.
- Chciałbym pokazać, że temat krakowski jest mi bardzo bliski i że rzeźba pomnikowa to mały fragment mojej twórczości. Ta wystawa pokaże też moje nieznane oblicze, np. nigdy niepokazywaną w Krakowie rzeźbę ceramiczną, a w 1991 roku reaktywowałem Pracownię Rzeźby Ceramicznej na ASP i prowadziłem ją do emerytury– wyjaśnia Czesław Dźwigaj.
Pytam, czy kiedy ma pomysł na jakiś temat, od razu wie, jaka będzie forma. W odpowiedzi Czesław Dźwigaj przynosi stos miniaturowych notatników pełnych szkiców. Tak, każdy temat od razu ma formę. A te, których artysta nie umie zamknąć w kresce czy kształcie rzeźby ubiera w słowa. Bo Czesław Dźwigaj to też poeta, w Rumunii dostał nawet za wiersze doktorat honoris causa. Jego poezje zostały przetłumaczone na włoski, niemiecki, angielski i rumuński.
„Sztuka w jakiejkolwiek postaci i dyscyplinie służy do wypowiadania swoich uczuć i myśli. Jest medium służącym do porozumiewania się z innym człowiekiem. Jej celem nie jest imitacja, lecz przesłanie duchowe” – to motto, jakim Czesław Dźwigaj wita odwiedzających jego stronę internetową.
Wszystko zaczęło się w Nowej Hucie
- W życiu trzeba mieć szczęście. Oprócz iskry Bożej, trzeba mieć szczęście i trafić na okoliczności. To nie jest żadna wielka filozofia, jeśli robi się coś, do czego ma się przekonanie – mówi prof. Dźwigaj, ale zamiłowania do rysunków nie przejawiał „od zawsze”.
Jako dziecko wolał się bawić w Apaczów w ruinach zamku, niż siedzieć w szkole. Jak to się więc stało, że chłopak z Nowego Wiśnicza trafił na Akademię?
- Wszystko zaczęło się w Nowej Hucie przy placu Centralnym – wspomina profesor Dźwigaj. – Jakoś się udało nie repetować w podstawówce, choć nie byłem zainteresowany szkołą i jak tylko się w niej znalazłem, kombinowałem, jakby się tu wyrwać na wagary. Rodzice byli przerażeni, jak skończyłem edukację w wiśnickiej podstawówce, po znajomości umieścili mnie w zasadniczej szkole zawodowej HiL na specjalizacji elektrycznej w Nowej Hucie. Zamieszkałem na os. Wandy u kogoś z rodziny, potem na stancji przy Centrum C. To był koszmar: lekcje były wtedy od poniedziałku do soboty, trzy dni szkoły, trzy dni warsztatów, w klasie 40 takich ananasów jak ja. Trzeba wstać o 5 rano, żeby zdążyć. Wtedy zacząłem rysować i malować.
Pierwsze rysunki powstały na łąkach za budynkiem dawnego kina Światowid. Na ich podstawie Czesław Dźwigaj dostał się do liceum plastycznego w Nowym Wiśniczu i to od razu do drugiej klasy.
- Na studiach się wybiłem. Miałem zamiar zwiać za granicę. Byłem na stypendium w Paryżu, gdzie przymierałem głodem – do dziś nie przepadam za zupą cebulową, była najtańsza więc bez przerwy ją tam jadłem. Jak wróciłem, na piątym roku zostałem zatrudniony jako stażysta na Akademii, więc plany o ucieczce spełzły na niczym – wspomina.
Pierwsze duże pieniądze przyszły w 1978 roku, kiedy jako asystent na Wydziale Form Przemysłowych zdobył pierwszą nagrodę na Biennale Małych Form Rzeźbiarskich im. Dantego w Rawennie.
- Ta nagroda dała mi prestiż i pieniądze. Pieniądze przemyciłem – przelewów na konto nie było, a państwo zabrałoby mi większość tej kwoty – mówi i wspomina, jak fortunę w dolarach ukrył w siedzeniu malucha, którym wybrał się z koleżanką do Włoch po odbiór trofeum. Uwagę celników, którzy chcieliby przeczesać samochód na granicy miały odciągnąć „świerszczyki”. Ostatecznie jednak nikt nie skontrolował samochodu młodego artysty. Za tę nagrodę w latach 80. Czesław Dźwigaj zbudował sobie pracownię.
Chłopak z Wiśnicza
To właśnie w wiśnickim zamku mały Czesław uwielbiał się bawić, dziś w najstarszej części zamku Lubomirskich w Wiśniczu można zobaczyć stałą wystawę prac artysty Czesława Dźwigaja, m.in.: popiersia – fragmenty pomników Kazimierza Wielkiego, Władysława Łokietka, Henryka Sienkiewicza czy Fieldorfa Nila. W gablotach, prezentowanych jest około trzysta medali. Jest tu i rysunek, malarstwo, grafika, rzeźba, wydawnictwa poetyckie. Jest także zaułek biograficzny.
W Wiśniczu stanął też pierwszy pomnik Jana Matejki, jaki powstał w Polsce, w stulecie urodzin artysty zrealizował go Czesław Dźwigaj. Jak mówi, nie miał wtedy jeszcze śmiałości proponować go Krakowowi.
O powrotach do rodzinnej miejscowości mówi:
- Jest sentyment, ale nie ma już ludzi, których znałem. Nie mam tam już nikogo. Żyją dwaj bracia, ale różnica wieku była między nami bardzo duża więc nigdy nie byliśmy ze sobą blisko. Życie osobiste to trzeci-czwarty plan. Tak się złożyło, ja tego nie wybierałem. Nie mam czasu na życie rodzinne. Wszystko się dzieje tu, w pracowni – mówi. - Wiśnicz jest dla mnie miejscem, do którego chcę wrócić na stałe, kiedy przyjdzie mój ostateczny czas.
Czy artystycznie czuje się już spełniony? W odpowiedzi profesor opowiada anegdotkę.
- Około 2004 roku spotkałem w samolocie prof. Pendereckiego, obaj lecieliśmy do Jerozolimy. W trakcie rozmowy stwierdził, że twórczo dla artysty muzyka okres między 65. a 80. rokiem życia jest najlepszy. Dla artysty malarza podobnie. Przeszło się już wszystkie najważniejsze życiowe doświadczenia, wszelkiego typu "izmy", krytyka już tak nie boli, wraca się do korzeni. Po 80. już tylko powtarza się to, co wymyśliło się wcześniej. Bardzo się wtedy oburzyłem, bo sam byłem tuż po 50. Jak to, mam jeszcze tyle czekać, na najlepszy czas – myślałem. Dziś się zgadzam z tym, co mówił prof. Penderecki, tylko myślę z niepokojem, że zostało mi zaledwie pięć lat tego najlepszego okresu – wyjaśnia.