Przypomnijmy historię zmarłego chłopca. 15 lipca na przebywającego na kolonii w Szczawniku koło Muszyny Kamila przewróciła się bramka do piłki nożnej. Kolonista doznał m.in. urazu serca. Najpierw trafił do lecznicy w Krynicy. Tam spędził ponad półtorej godziny, wreszcie zdecydowano, że trzeba
go przewieźć do odległego o 40 km Nowego Sącza. Po drodze przenoszono go z karetki do karetki.
Do Sącza Kamil trafił w stanie krytycznym. Wkrótce zmarł. Od wypadku do śmierci minęły cztery godziny, a według specjalistów wystarczyłyby dwie, by uratować młode życie.
Po tej tragedii pojawiły się głosy, że wina może leżeć po stronie krynickiego szpitala. Dlaczego Kamil spędził tam tak wiele czasu, zanim lekarze się zorientowali, że nie są w stanie u pomóc? Dlaczego nie wezwano Lotniczego Pogotowia Ratunkowego (LPR), tylko wieziono chłopaka karetką, i to jeszcze
z przesiadką?
Marek Surowiak dopiero teraz, ponad miesiąc po wypadku, po naszych namowach zdecydował się zabrać głos w publicznej dyskusji na temat postępowania swoich podwładnych. - W wewnętrznym postępowaniu wyjaśniliśmy okoliczności tego zdarzenia - zapewnia. - Nie mamy sobie nic do zarzucenia. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby uratować Kamila, w czasie, jaki był możliwy.
Zdaniem szefa krynickiej placówki, Kamil czekał godzinę i 35 minut na karetkę, bo tyle czasu było potrzeba, by postawić prawidłową diagnozę. Dlaczego jednak nie wezwano śmigłowca, kiedy okazało się, że trzeba jeszcze czekać na "erkę"? - Taka procedura trwa zbyt długo - twierdzi Surowiak.
W LPR zapewniano nas po wypadku, że wezwanie helikoptera nie jest trudne. - Wystarczy jeden telefon. Jesteśmy gotowi do lotu w 180 sekund. Sami prosimy o wezwania, ale są rejony kraju,
w których nie możemy uporać się ze zmianą przyzwyczajeń pracowników pogotowia i szpitali - powiedział nam wówczas Robert Gałązkowski z warszawskiej centrali pogotowia lotniczego.
Dyrektor Surowiak ma jednak inne zdanie na temat ratowników w helikopterach. Podaje przykłady:
- W ostatni piątek musieliśmy szybko przetransportować dziecko z martwicą ręki. Była godzina 21. Odmówili. Drugi przypadek miał miejsce w Nowym Sączu. Pogotowie chciało przylecieć za trzy godziny. W końcu dziecko z urazem czaszki pojechało do Krakowa karetką. Na lotniczą karetkę powinno się liczyć albo 24 godziny na dobę, albo wcale - twierdzi dyrektor.
Postępowanie w sprawie śmierci 12-latka prowadzi prokuratura w Muszynie. Trwają przesłuchania m.in. personelu medycznego. Na razie nikomu nie postawiono zarzutów. Sprawą zainteresował się też rzecznik praw obywatelskich.