Paweł pracował w "klubie dla dżentelmenów, oferującym rozrywkę na najwyższym europejskim poziomie", to znaczy mówiąc wprost: striptiz. Stał na bramce, miał do tego pasujące warunki. Wysportowany, postawny, 110 kilo wagi, same mięśnie. Brunet, ostrzyżony na krótko. Już swoim wyglądem budził respekt. Umiał się bić, co w takich miejscach jest nie bez znaczenia, na przykład kiedy klient po paru drinkach zaczyna się awanturować. Bywało.
W jaki sposób tamtego dnia Paweł znalazł się w innym klubie, już niekoniecznie dla dżentelmenów, reklamującym swoje panie na erotycznym portalu Roxa.pl?
Mogło być tak, że rozochocony zmysłowym tańcem klient (znajomy) chciał zmienić lokal i poprosił Pawła, żeby mu towarzyszył? A Paweł, że OK, bo tu już i tak zamykają, odwiedzi przy okazji kolegów na bramce. Albo coś w tym rodzaju.
Przyjechali taksówką, w sobotę nad ranem, na Olszę. W klubie nastąpiła sprzeczka, jakieś zaczepki, szamotanina. Nóż przeciął Pawłowi tętnicę udową, wykrwawił się w parę chwil. Trwają dociekania, jak to się stało. Na sali nie było monitoringu, aby nie krępował klientów pragnących zachować anonimowość.
Zaczynał w Tarnowie
Paweł Pytliński był znanym judoką, dawniej zawodnikiem TS Wisła, reprezentantem Polski, wielokrotnym medalistą. Od małego trenował. Miał 10, może 11 lat gdy zaczynał w tarnowskim Pałacu Młodzieży.
- Przyprowadziła go chyba mama - próbuje sobie przypomnieć Bogdan Kocik, pod okiem którego szkolił się przez osiem lat. - Jego pierwszy sukces: brązowy medal na mistrzostwach Polski młodzików w Koszalinie. Niespodziewany sukces.
Bo tak naprawdę, na początku nic nie wskazywało na to, aby Paweł miał zadatki na wojownika. Mały, pulchny, rumiany chłopczyk.
Wydawało się, że jest z takich, co to słomiany zapał, pewnie zaraz mu minie. Spokojny, dobrze wychowany. A w sportach walki potrzeba przecież sportowej złości, agresji - zaciskasz zęby i idziesz do przodu - zawziętości.
Zawziętość, jak się okazało, Paweł miał. Trudną do zauważenia na pierwszy rzut oka. Ale to zwycięstwo w młodzikach dawało już do myślenia. Że może zewnętrzne cechy są mylące.
- Zawsze był pracowity, solidny, rzetelny - podkreśla trener Kocik. - Musiał mieć zacięcie. I jego rodzice też. Bo on na treningi dojeżdżał z Tarnowca. Kilka kilometrów autobusem, pięć razy w tygodniu, po półtorej godziny - dla małego chłopca to wysiłek. A Paweł był zawsze. Jeśli go nie było, znaczy poważnie zachorował. Nie jakiś tam paluszek i główka.
Jemu sukces nie przyszedł łatwo, nie dostał talentu w genach. Wszystko, co osiągnął w sporcie, to swoją ciężką pracą.
Z Jerzym Szczepanikiem poznali się na macie. Kilkunastoletnie chłopaki zakochane w judo. Nawet gdy się spotkali poza salą treningową gadali tylko o sporcie. Robili sobie zdjęcia z medalami i pucharami. Nad łóżkiem wieszali plakaty Waldemara Legienia, olimpijczyka i mistrza w judo. Trudno je było wtedy zdobyć.
- Pamiętam, jak trener zabrał nas na zawody drużynowe do Krakowa - wspomina Szczepanik. - Wisła walczyła z klubem z Francji. Na trybunach zobaczyliśmy Rafała Kubackiego, mistrza Polski. Pobiegliśmy z Pawłem, żeby nam się podpisał na pasku.
Ambitny
Do Krakowa przyjeżdża w 1998 roku na studia na AWF. Zaczyna trenować na Wiśle. Ambitny. Nawet walkę treningową traktuje poważnie. Trenuje dwa razy dziennie po dwie godziny. Przed południem bieganie i ćwiczenia siłowe. Po południu zajęcia na macie, dużo techniki, rzutów, walki.
Paweł ma świetne podcięcie, jest dynamiczny, silny. Dobry w parterze, w duszeniu, to jego mocne strony. Szybko pnie się w górę, kariera nabiera rozpędu. Zdobywa kolejne medale. Nie lubi przegrywać. Jak już się zdarzy, zawsze chce rewanżu.
Łączy naukę z treningami. Ale kiedy odchodzi sponsor drużyny, musi zacząć pracować. Staje na bramce w studenckich klubach, w Karliku, w Przewiązce.
Co impreza to jakaś zadyma, bójka. Chłopaki spoza Krakowa, kozaki, chcą się pokazać w nowym środowisku. Paweł rozdziela awanturników.
Kiedy przestaje wygrywać w judo, kończy karierę sportową. Mówi: to już nie ma sensu. Ale nie przestaje trenować. Codziennie biega. Chodzi na siłownię, na matę. Ma to we krwi.
Młodym zawodnikom tłumaczy: bez zapieprzania nie ma wyników. Kupuje mieszkanie w Tarnowie. Na razie nie zamierza wyjeżdżać. Tylko tak na przyszłość, w razie czego, żeby być bliżej rodziców.
Pod koniec października mają się odbyć w Krakowie drużynowe mistrzostwa Polski. Przyjaciele namawiają go: wystartuj, możesz jeszcze nieźle zamieszać. Waha się. Obawia się kontuzji, to by go wyłączyło z pracy.
Ostatni rok i koniec
Robert Żaczkiewicz trenował w Błękitnych, po drugiej stronie ulicy co Pałac Młodzieży. Z Pawłem spotykał się na treningach. Zaprzyjaźnili się. Pamięta taką sytuację: jest na mieście, na dyskotece i jakiś facet zaczyna do niego dymić, straszy: zaraz tu przyjedzie Pytliński, to zobaczysz. Gość już wyciąga telefon, żeby po Pawła zadzwonić.
Robert się śmieje: Chłopie, tym razem Pytliński ci nie pomoże.
- Bo Paweł taki właśnie był, że jak ktoś go potrzebował, poprosił o pomoc, zawsze mógł na niego liczyć - wspomina Żaczkiewicz. - I może to go właśnie zgubiło?
Artur Kłys, judoka i trener: - Miał swoje zasady, żelazne, których nigdy nie łamał. Mówił to, co myśli, choć to niepopularne, a jak mówił, tak robił. Solidny, honorowy. Dotrzymywał słowa.
Spokojny. Nie wariował. Trochę samotnik. Nie był duszą towarzystwa. Ale lubiany. Wesoły i uśmiechnięty. Żył z dnia na dzień, nie miał konkretnych planów, było dobrze, jak było. Na razie. Nie narzekał na pracę, ale też nie mówił o niej jakoś entuzjastycznie.
W dzień spał, po południu szedł na trening, nocą pracował. Wszystko kompletnie odwrócone, na głowie. Może dlatego raczej nie myślał o stabilizacji. Prowadził kawalerski tryb życia. Nie miał żony, dzieci, choć u jego boku zawsze ktoś był.
Z Żaczkiewiczem spotkali się dwa tygodnie temu. Paweł opowiadał, że był na wakacjach w Anglii, że super, fajnie poimprezowali. Może kiedyś pojadą razem?
Robert namawiał: Dałbyś sobie spokój z tą bramką.
- Żaczek, to już ostatni rok. Coś sobie znajdę, może sklep otworzę tak jak ty? Ostatni rok i koniec - mówił.
Moulin Rouge
To, co się stało w klubie, mogło być zwykłym przypadkiem. Przypadkowe spotkanie, przypadkowa kłótnia. Pech. Paweł miał swoje sprawy, nikt nie ma samych przyjaciół, ale nie miał też zaciętych wrogów. - Jeśli ktoś trenuje sztuki walki, nie odwraca się plecami, gdy coś się dzieje - mówi Krzysztof Wojdan, trener-koordynator Wisły. - Ja też jestem porywczy, czasem szybciej coś zrobię, niż pomyślę. Tylko że dawniej chłopaki dali sobie po mordzie i koniec. A teraz wyciągają noże. To klęska, co się dzieje w Krakowie.
W sprawy kibicowskie Paweł się nie mieszał. Prawdę mówiąc, nie mógł zrozumieć tej świętej wojny. Przecież w jego mieście też są dwa kluby: Unia i Tarnovia, żyją obok siebie, w zgodzie.
Z chłopakami z innych bramek miał dobre układy. Pomagali sobie, dzwonili do siebie i się ostrzegali: idzie do was banda kiboli, zamknijcie drzwi, bo wam cały klub porozpieprzają. A jak było trzeba, zaczynała się poważna akcja, to jedni do drugich przyjeżdżali.
Żaczkiewicz: Paweł sam robił selekcję, jak mu się ktoś nie spodobał, nie wpuszczał. Jak przychodziło czterech brysiów, wypraszał. Wypiją kilka drinków i będą z tego problemy. A z czterema takimi sam sobie nie poradzi.
W sobotę, w ostatni dzień sierpnia, o godz. 4 nad ranem taksówka z Pawłem i jakimś drugim mężczyzną podjechała pod Moulin Rouge. Taksówkarz wysiadł z nimi, chciał skorzystać z ubikacji. Kiedy wyszedł, zauważył trwające w klubie zamieszanie, klienci dbający o swoją anonimowość w pośpiechu opuszczali lokal.
Paweł mocno krwawił, lewa pachwina była przecięta. Ratownicy reanimowali go przez 45 minut. Kilkanaście grup policyjnych z psem tropiącym przeczesywało teren. W klubie nikt nic nie widział, świadków dawno już nie było.
Idę na matę
W piątek wieczorem Krzysztof Wojdan zamykał salę treningową na hali Wisły przy ul. Reymonta. Szukał klucza, bo nie wisiał na tablicy, tam gdzie zawsze wisi.
- Ja mam klucz, idę potrenować na macie - powiedział Paweł, który nagle się pojawił.
- Dobra. Tylko żebyś pogasił światła. To cześć.
Poćwiczył na siłowni, często sam ćwiczył, potrenował podciąganie na linie. Wziął przysznic, dochodziła już godzina 22. Ubrał się i pojechał do pracy.
***
Po tragedii w internecie pojawiła się notka o Pawle. Napisali: Paweł Pytliński był jak wino - im starszy, tym lepszy. Świetny kolega, podpora zespołu.