Region tarnowski to jeden z mateczników PiS, z którego w tej kadencji partia wprowadziła na Wiejską aż siedmioro przedstawicieli, ciesząc się blisko 60-proc. poparciem. Czy centrala partyjna odwdzięczy się choćby jedną teką ministerialną dla naszych posłów? Bo tak się składa, że ostatnim lokalnym politykiem, którego tytułowano „Panie Ministrze” był Aleksander Grad (PO), rządzący w resorcie skarbu między 2007 a 2011 rokiem. Później o tarnowskich politykach było cichutko.
Po co nam minister?
Pytamy dwóch byłych członków rządu, co może zyskać region, mając swojego przedstawiciela w Radzie Ministrów.
Krzysztof Janik (SLD), były minister w kancelarii prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i szef MSWiA z lat 2001-2004 widzi w tym fakcie bardzo duże szanse i możliwe korzyści.
- Najpierw w sferze swoich kompetencji sprawy regionu przesuwa się na górę w stercie dokumentów, które leżą na biurku. W ogóle ma się duży wpływ na wspieranie lokalnych inicjatyw. Z silną pozycją w rządzie, przykładowo, u ministra infrastruktury idzie załatwić, że będzie więcej pieniędzy na drogi w regionie. Wystarczy zobaczyć, ile inwestycji robiło się w Małopolsce, gdy ministrem był Adamczyk z Krakowa. No i awansuje się swoich ludzi - wylicza.
Na swoje konto Janik zapisuje m.in. stworzenie w Tarnowie drugiej strażackiej Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej, doposażenie miejscowej policji w auta i broń, ekstra pieniądze dla strażaków-ochotników. W polityce personalnej widzi się architektem generalskich lampasów dla Józefa Jedynaka oraz prezesury w Orlenie dla pochodzącego z Mościc Janusza Wiśniewskiego.
Z kolei niezwykle pryncypialny w tej kwestii jest minister skarbu w rządzie Ewy Kopacz Andrzej Czerwiński z Nowego Sącza. - Każdy protekcjonizm nie mieści się w rocie przysięgi, którą minister składa na Konstytucję. To pachnie korupcją. Wystarczy przygotowywać dobre projekty. Kiedy byłem prezydentem Sącza, nie jeździłem do Janika czy Oleksego ze śliwowicą, tylko pokazywałem i przekonywałem, że nasze rozwiązania są dobre - mówi.
Niewielka siła rażenia
Na pierwszy ogląd, mamy marne szanse, by którykolwiek z „naszych” chadzał na wtorkowe posiedzenia Rady Ministrów. Powód? Zbyt małe doświadczenie parlamentarne.
Zresztą naszą „siłę” widać po miejscach zajmowanych na sali obrad. Tarnowianie są ulokowani w większości w tylnych rzędach, z daleka od tzw. „zatoki” i jeszcze dalej od „ucha prezesa”. Wyjątkiem są posłowie opozycji - Urszula Augustyn (PO) i Władysław Kosiniak-Kamysz (PSL). Ale oni raczej do rządu nie wejdą.
Wyjątkiem może być Józefa Szczurek-Żelazko z Brzeska, która ma wysokie notowania u szefa resortu zdrowia Łukasza Szumowskiego, u którego była już wiceministrem. Każda inna nominacja „na tramwaj”, jak w slangu sejmowym określa się ławy rządowe, byłaby miłą niespodzianką.
Jaka jest szansa, by region tarnowski przestał być maszynką do robienia głosów matce-partii w kampaniach, a miał realny wpływ na dużą politykę?
- Powiem trywialnie. Dla młodych stażem posłów przepisem na sukces jest „oranie nosem” w komisjach i praca przy ważnych ustawach. Tak wpada się w oczy dziennikarzom i partyjnym liderom - radzi Krzysztof Janik.
