https://gazetakrakowska.pl
reklama
18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Timbaland poległ, królowali Prodigy

Joanna Weryńska
Słynny Timba rapował z playbacku
Słynny Timba rapował z playbacku Michał Okła
W ostatni weekend Kraków opanowały światowe gwiazdy. Dwa dni z hip-hopem, r&b i elektroniką na najwyższym światowym poziomie zapewnił Coke Live Music Festival,impreza, która odbyła się na terenie krakowskiego Muzeum Lotnictwa w Czyżynach.

W tym roku pobite zostały wszelkie rekordy. Na festiwalu bawiło się aż 30 tys. młodych ludzi spragnionych klubowego grania. Nad ich bezpieczeństwem czuwało ponad 320 ochroniarzy.
Z rekordowo dużą ekipą tancerzy wylądowała w piątek w Krakowie Missy Elliott. Hip-hopowej gwieździe towarzyszył zespół złożony z aż 40 osób. Przyleciał z nią też znany amerykański iluzjonista, Franz Harary. To on sprawił, że po swoim sobotnim występie Missy nagle zniknęła
ze sceny za magiczną kotarą. Zdążyła tylko powiedzieć: Kocham cię Polsko.

Za kulisami największej z trzech festiwalowych scen wypito rekordowe ilości szampana. Zażyczyli
go sobie bowiem od organizatorów wszyscy wykonawcy.

Za kulisami pito szampana, nad sceną fruwały mikrofony, a publika oszalała

Impreza wystartowała z impetem. Megadawki pozytywnej energii dostarczyli publiczności swoim ostro rockowym graniem muzycy z brytyjskiego zespołu Kaiser Chiefs. - Nie lubimy się oszczędzać
- wyjaśnił Ricky Wilson, wokalista grupy. - Nie znamy ani jednego słowa w waszym języku, ale ogólnie Kraków nam pasuje - dodał muzyk wirując w szalonym tempie. Jak mu się to udawało połączyć
z wykonywaniem utworów, wie chyba tylko on sam. Muzycy zagrali w Krakowie swoje największe hity, w tym kultową "Ruby".
Nad sceną fruwały rzucane przez Wilsona stojaki od mikrofonów. On sam ku uciesze fanów "przechadzał się" po wąskiej barierce oddzielającej go od widowni. Omal nie zgubił przy tym spodni. Kiedy fani usiłowali przeciągnąć go na swoją stronę, rosły ochroniarz trzymał go właśnie za tę część garderoby, która zsuwała się odsłaniając fragment pośladków muzyka. Fanki aż piszczały z zachwytu.
Wielką klapą okazał się natomiast długo wyczekiwany koncert Timbalanda. Amerykanin zapowiadany przez organizatorów jako największa gwiazda tegorocznego "Coke Live", swoją obecność na scenie podkreślił... kilkoma jęknięciami do mikrofonu. Fani przecierali oczy ze zdumienia.

- Czy to naprawdę ten wielki Timba? - pytało wielu z nich. Muzyk poszedł po linii najmniejszego oporu. Rapował z playbacku, a strzępy jego utworów puszczane były głównie z taśmy. Tylko kilka kawałków wykonał na żywo. Żeby trochę podkręcić atmosferę, spacerując po scenie rzucał w stronę widowni hasła typu: -Tutaj zagram swoją najlepszą w życiu imprezę.

Nie zagrał. Niedyspozycję wytłumaczył złym samopoczuciem. Koncert najwyraźniej wyczerpał muzyka do tego stopnia, że postanowił odwołać rezerwację w "Wierzynku", gdzie miał po koncercie urządzić imprezę dla siebie i zespołu.

Za to jego koleżanka z branży, Missy Elliott, niespodziewanie pojawiła się w piątek w imprezowym klubie "Rdza" przy ul. Brackiej, czym wprawiła wszystkich tam obecnych w osłupienie. Niestety,
nie udało jej się osiągnąć tego efektu podczas sobotniego koncertu. Zapewniła publice kipiące erotyzmem show tancerzy, zabrakło tylko samej Missy. A koncert po prostu... przegadała.
W przerwach pomiędzy zwierzeniami wykonała kilka kawałków, m.in. "Work it" i "Supa dupa fly". Podobnie jak Timba, wyznała publiczności, że jest chora. Żeby wkupić się w łaski fanów rozdała kilka gadżetów w postaci swojego markowego obuwia i ręczników z autografami.
Po niej na scenę wkroczyła brytyjska formacja The Prodigy. Ci faceci - im starsi, tym lepsi. Dźwiękami swojej transowej, piekielnej muzyki zabrali publiczność prosto do piekła. Ludzie byli zachwyceni, tak jak i wyglądem charyzmatycznego Keitha Flinta. Muzyk po prostu hipnotyzował swoimi podmalowanymi na czarno oczami. No i ta jego nieodłączna marynarka z wielkim napisem-groźbą "Zabiję was" na plecach. Pełen odlot. Wykonali zarówno kultowe kawałki, takie jak "Woodoo people", czy "Firestarter", jak i utwory nowe. Na scenie działo się dużo. W którymś momencie padł nawet gitarzysta. A demoniczny Flint nic sobie z tego nie robiąc biegał, wirował
i skakał wydając dziwne dźwięki.

W przeciwieństwie do innych wykonawców, oni nie silili się na grzeczność. Wręcz przeciwnie. Skrytykowali muzykę Seana Paula, który miał koncert przed nimi. Stwierdzili, że Timbaland jest zdecydowanie za gruby i... że nie lubią Krakowa. Mimo tego całkiem opanowali publikę. Ludzie skakali w rytmie ich przebojów, kompletnie nie zwracając uwagi na deszcz, który lał jak z cebra od początku do końca ich koncertu. Tegoroczny Coke Live należał do nich. Jednak przy wyjściu czekała ludzi nieprzyjemna niespodzianka. Organizatorzy nie zapewnili festiwalowiczom transportu z imprezy
do centrum Krakowa, a na taksówkę trzeba było czekać minimum godzinę.

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska