„Pamiętam, że w nocy 21 sierpnia 1942 r. zabrał mnie z naszego domu Franciszek Mróz (obecnie już nieżyjący) członek polskiej organizacji podziemnej AK i zaprowadził mnie do swego domu w Skrzynce” – wspominał w latach osiemdziesiątych Aleksander Mirecki (vel Münzer), który jako jedenastoletni żydowski chłopiec ocalał dzięki udzielonej mu pomocy.
Po wojnie Franciszek Mróz za działalność niepodległościową został skazany przez komunistyczny sąd na karę śmierci. Jego heroiczna postawa związana z udzielaniem pomocy Żydom podczas okupacji nie miała wpływu na złagodzenie kary. Wyrok wykonano. Po wielu latach, pięćdziesięciosześcioletni Aleksander Mirecki (vel Münzer) wspominał: „W domu Mroza miałem pełne utrzymanie, sądzę, że zapewnione przez mojego ojca (…). Rodzina Misiorów oraz Mróz odnosili się do mnie bardzo życzliwie i troskliwie”.
Latem 1942 r. Dawid i Paulina Münzer, tak jak inni Żydzi z Dobczyc, dostali pisemny nakaz stawienia się 22 sierpnia 1942 r. w punkcie zbornym na rynku miasteczka. Postanowili się jednak ukrywać. Na czas zagrożenia ich dzieci, czyli Aleksander i jego siostra Emilia, zostały rozdzielone. Franciszek Mróz ukrył przez pewien okres czasu żydowskiego chłopca w domu swojej siostry Genowefy Misior. Przygotował dla niego specjalną kryjówkę – rodzaj zamaskowanego bunkra, zbudowanego pod stodołą, z awaryjnym drugim wyjściem. Ponadto zdobył dla chłopca fałszywe dokumenty na nazwisko Aleksander Burzowski. Ostatecznie Paulina Münzer i jej dzieci ocaleli dzięki pomocy udzielanej im przez szereg członków lokalnej społeczności. Jej mąż, Dawid, został zastrzelony przez niemieckiego żandarma we wrześniu 1942 r.
Poszukiwanie nowego domu
W 1942 r., w czasie akcji „Reinhardt”, czyli niemieckiej operacji mającej na celu Zagładę ludności żydowskiej w Generalnym Gubernatorstwie (GG), poszukiwanie przez Żydów schronienia po tzw. aryjskiej stronie nabrało charakteru masowego. Ci, którzy posiadali kontakty oraz środki, mieli szansę uratować swoje dzieci. Oddawali je pod opiekę znajomym lub obcym. Niekiedy rodzice prosili o ukrycie dziecka tylko przez pewien okres, ale nie mogąc znaleźć bezpiecznej kryjówki, pozostawiali go na dłużej u nowych opiekunów. Zdarzało się także, że podrzucali swoje dzieci dawnym sąsiadom lub przypadkowym ludziom. Każde takie rozstanie musiało mieć bardzo dramatyczny przebieg.

Pozostałe
Schronienia poszukiwano zarówno w miejscowości, w której w danym momencie przebywała rodzina, jak i poza nią. W „przemycenie” dzieci na stronę „aryjską” i znalezienie schronienia byli zaangażowani także przyszli opiekunowie – znajomi rodziców, ich dawni pracownicy (np. nianie dzieci), czy też osoby duchowne. Wydostanie dzieci z zamkniętych gett nie było proste. Wiele lat po wojnie mieszkanka Krakowa Aniela Nowak wspominała, że ukrywany przez nią ośmioletni Janek Weber został wyniesiony z krakowskiego getta w walizce.
Często nowi opiekunowie zgadzali się na przyjęcie żydowskich dzieci w zamian za pieniądze lub obietnicę wynagrodzenia. Pomocy udzielano także bezinteresownie. Tuż przed likwidacją krakowskiego getta, w marcu 1943 r., Katarzyna Matusz przyjęła do swojego domu dwuletniego Izydora Posera. Miała otrzymywać comiesięczne opłaty na utrzymanie dziecka, jednakże wraz z likwidacją tzw. żydowskiej dzielnicy straciła kontakt z rodziną chłopca. Mimo tego wraz z mężem dalej opiekowała się Izydorem, dzięki czemu jej podopieczny ocalał.
Było również i tak, że żydowskie dzieci (zwłaszcza te starsze) samodzielnie znajdowały schronienie lub do niego docierały. Znamy przypadki, gdy dzieci znalazły opiekę u osób, które zgodziły się je zatrudnić jako pomoc przy pracach gospodarczych. Dodajmy, że gospodarze nie zawsze znali ich żydowską tożsamość.
Nowe dziecko
W latach II wojny światowej przyjęcie żydowskiego dziecka było związane z dodatkowymi kosztami utrzymania, ale przede wszystkim z zagrożeniami wynikającymi z warunków stworzonych przez niemieckiego okupanta. Dzieci, zwłaszcza te najmłodsze, należało otoczyć opieką. Poza codziennym wyżywieniem trzeba było im zapewnić minimum higieny oraz potrzebną pomoc lekarską. Pozostali członkowie rodziny nie zawsze zgadzali się na przyjęcie nowego podopiecznego – w związku z czym mogło dochodzić do rodzinnych konfliktów.
W przypadku małych dzieci już przypadkowe spotkanie z funkcjonariuszem niemieckich służb mogło zakończyć się dekonspiracją. Podejmowano różne działania mające temu przeciwdziałać. Niektóre żydowskie dzieci przebywały niemal cały czas w ukryciu, np. w specjalnych kryjówkach lub w odizolowanych pomieszczeniach. Pięcioletni Romek i dziewięcioletnia Rena Kardisch w ciągu dnia byli ukrywani w koszu na bieliznę, w zaścielonym łóżku lub pod nim. Życie w ciszy przez długie godziny wymagało dużej dyscypliny. Ponadto przebywanie w ukryciu obciążało psychicznie i fizycznie. Konsekwencją były problemy ze zdrowiem. Dlatego niekiedy dzieci żyły „przy powierzchni”, czyli zależnie od okoliczności przebywały w ukryciu (np. w sytuacji zagrożenia) lub posługiwały się fałszywą tożsamością.
Niektórzy opiekunowie nie mogli ukryć dzieci lub świadomie decydowali, że będą one przebywać u nich jawnie, udając dzieci chrześcijańskie – dodajmy, że aby nie wzbudzać podejrzeń, musiały one mieć odpowiedni „aryjski wygląd”, sprawnie posługiwać się językiem polskim, a także praktykować religię chrześcijańską (znać modlitwy, kościelne święta i tradycje). Zdarzali się i tacy opiekunowie, którzy posyłali przebywające u nich dzieci do szkoły. Gdy dzieci żyły „na powierzchni” podejrzenia czy domysły osób postronnych mogły jednak doprowadzić do tragedii. W przypadku chłopców, nawet mimo „aryjskiego wyglądu”, wszelkie przypuszczenia mogły zostać zweryfikowane poprzez sprawdzenie, czy posiadali znak obrzezania. Aby przekonać sąsiadów, znajomych czy krewnych, wymyślano różne tłumaczenia – mówiono np., że to pozamałżeńskie dziecko kogoś z rodziny. Starano się także o pozyskanie metryk chrztu z parafii.
Zagrożenia
„Na całej ulicy było powszechnie wiadomym, iż mały Żydek przebywa u Węgrzynów, i nawet dzieci bawiące się na ulicy o tym rozmawiały ze sobą, co ja nawet osobiście słyszałam” – zeznawała po zakończeniu wojny Józefa Gaudyn.
Ukrywany w Krakowie Stefan Goldberg najprawdopodobniej w wyniku donosu został zamordowany przez niemieckich funkcjonariuszy w 1944 r. Wiktor Węgrzyn, u którego przebywał, został aresztowany i spędził kilka tygodni w więzieniu przy ul. Montelupich. Niezachowanie należytych środków ostrożności prowadziło do tragedii. Żydowskie dzieci musiały zachować czujność wobec innych osób – co nie zawsze się udawało.
Szczególnym zagrożeniem dla polskich opiekunów i ich podopiecznych byli różni donosiciele czerpiący z tego korzyści, w tym żydowscy konfidenci. W Krakowie takim procederem zajmowała się m.in. Stefania Brandstätter. Obawa przed donosem o ukrywaniu żydowskiego dziecka mogła prowadzić do podjęcia przez opiekunów decyzji o przeniesieniu się do innej miejscowości. W poczuciu wyjątkowego zagrożenia dzieci umieszczano u znajomych, zaufanych sąsiadów, innych członków rodziny, a także u osób duchownych lub w klasztorach.
Mimo różnych środków ostrożności, strach towarzyszył życiu opiekunów. Bez wątpienia mógł mieć wpływ na relacje rodzinne i stosunek do żydowskiego dziecka. Od momentu likwidacji gett i deportacji do obozów zagłady jednym z celów systemu stworzonego przez władze niemieckie było wyłapywanie żydowskich uciekinierów. Dotyczyło to również dzieci. Wojciech Gicala ze Starego Wiśnicza został zamordowany przez niemieckiego żandarma w sierpniu 1942 r. za ukrywanie przez zaledwie dwa dni żydowskiego chłopca. Niestety nie wiemy, ile dzieci ocalało dzięki pomocy udzielonej im przez pojedyncze osoby lub całe rodziny. Trzeba jednak przyznać, że w stworzonej przez Niemców atmosferze terroru odsetek tych, którzy zdecydowali się na sprawowanie opieki nad żydowskimi dziećmi i ukrywanie ich tożsamości był raczej niewielki.
Losy ukrywanych dzieci
Po wojnie Centralny Komitet Żydów Polskich oraz inne organizacje syjonistyczne podjęły starania o odzyskanie żydowskich dzieci ukrywanych przez Polaków. Starali się o to także rodzice lub inni krewni dzieci. Niekiedy było to niełatwe zadanie. Niektórzy odmawiali oddania podopiecznych, z którymi związali się emocjonalnie. Byli również ludzie, którzy chcieli dostać wynagrodzenie lub rekompensatę za koszty poniesione w związku z opieką, lub zwracali się o zapomogę finansową ze względu na trudną sytuację materialną.
Bywało również i tak, że same dzieci nie chciały opuścić swoich opiekunów. W 1945 r. Pesa Terkieltojb przyjechała do Anny Kowalczyk po swoją córkę. Jednakże dziewczynka nie chciała opuścić „przybranej matki”, do której trafiła w wieku około dwóch lat. Anna odwiozła dziewczynkę do jej biologicznej matki i przez pewien czas została z nimi. Pewnej nocy, na prośbę matki, wyjechała. Terkieltojb wspominała, że „dziecko po jej odjeździe przeżyło głęboki wstrząs psychiczny”.
Szereg dzieci ocalałych z Zagłady kształciło się, pracowało, a z czasem założyło w Polsce własne rodziny. Wielu z nich opuściło kraj. Niektórzy zmagali się z różnymi zaburzeniami psychicznymi po przeżytej w czasie wojny traumie. Część chciała zapomnieć o tych przeżyciach i nie podtrzymywała kontaktu z dawnymi opiekunami. Niektórzy natomiast pisali oświadczenia o udzielonej im pomocy, dzięki którym ich opiekunowie otrzymywali tytuły Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.