Pomysł na zlot czarownic był niejako naturalną koleją rzeczy. Posiadłość na Łysuli w końcu do czegoś zobowiązuje. Nie można tylko przyjmować grzecznie gości i podziwiać panoramę okolicy. Pierwsza edycja sabatu miała kameralny charakter - jedna wiedźma szepnęła na ucho drugiej, a potem samo się rozeszło.
Bez solidnej miotły nawet bramy nie przekroczy
W tym roku ma być już z rozmachem. - Warunek uczestnictwa jest jeden - czarownica musi być prawdziwa, taka z krwi i kości - mówi Bogdan Malesza, współorganizator sabatu i współwłaściciel owej posiadłości prawie na szczycie Łysuli. Zapewnia, że swój sposób na rozpoznanie prawdziwej wiedźmy.
- Przylatuje na miotle - mówi z pełnym przekonaniem. - No bo jak wytłumaczy swoje przybycie? Że niby taksówką przyjechała - tu organizator wyraźnie przedrzeźnia.
Na tym „inwigilacja” się nie skończy. Prawdziwa czarownica musi dać się „omieść” dymem z jałowca albo suszonej mięty. Bez tego ani rusz. Zresztą testów będzie więcej. Żadna podrabiana wiedźma się nie przeciśnie.
- No i jeszcze jedna ważna sprawa - Malesza zawiesza na chwilę głos. - Na wejście potrzebne będą wiktuały. Czary nie czary, a jeść coś trzeba - mówi z rozbrajającą szczerością.
Już dzisiaj zapowiada, że jeśli „Gazeta Gorlicka” chce robić relację ze zlotu, musi się dostosować do ogólnie obowiązujących zasad. - Sprawdzimy, przepytamy, co przez ostatni rok nabroiła, ile duszyczek uwiodła na pokuszenie - wylicza. - Wiem, że trudno będzie przejść przez to sito, ale i konkurencja niczego sobie - dodaje dowcipnie.
Grażyna Jarkiewicz, druga współorganizatorka sabatu, swoją miotłę ma już przygotowaną. Tajemne mikstury dopiero będzie przygotowywała.
- Jeszcze nie wiem, jakie będzie ich przeznaczenie - śmieje się.
To w końcu rower czy miotła? Lepiej nie wiedzieć...
Plotka niesie, że na Łysulę z miasta wybiera się grupa czarownic na... rowerach. Jak to się ma do tak wymaganej miotły, lepiej nie wiedzieć, ale Bogdan Malesza, dla czarownic-cyklistek ma dobrą radę.
- Przypominam, że Łysula ma 551 metrów wysokości, więc jest dosyć stromo - opisuje. - Radzę więc wyjechać razem ze słońcem, bladym świtem. Inaczej może zabraknąć pary, by dotrzeć na czas sabatu - dodaje.
Wracając jednak do przyziemnych spraw i wspomnianej strawy, nie musi to być nic wielkiego, wymagającego długiego stania i pilnowania kotła. Jakieś warzywa, może jakaś kiełbaska czy inna domowa wędlinka - żeby było z czego nawarzyć gorącej zupy.
- Przed rokiem też tak zrobiliśmy i wyszło naprawdę kapitalnie - zapewnia. - Takiej zupy, jaką robią nasze wiedźmy, to nawet Gordon Ramsay by się nie powstydził - dodaje.
Potem zostaje tylko biesiada przy wspólnym stole, pogaduchy, popatrywanie w niebo na gwiazdy , marzenia wysyłane do księżyca.
Bo świt rozwieje cały czar - obowiązki nie znikną, troski nie umkną, humorzasty szef w pracy też zostanie. Czemu więc nie dać się porwać szaleństwu, choćby na chwilę?
ZOBACZ KONIECZNIE:
WIDEO: Mówimy po krakosku
Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, Nasze Miasto