W końcu wał przerwało totalnie, a szeroka, acz z reguły zakorkowana, ulica Nowohucka, zamieniła się w rzekę, wody było po pachy. I nikogo w tej rzece. Prawie nikogo - ruszyłem z fotografem by dotrzeć do przerwanego wału. Do tego jak kretyn wziąłem rower, który wciągał mnie pod wodę. Żołnierze, którzy ze strażakami próbowali zatkać wyrwę, pukali się w głowy widząc nas. Zaznaczam - żadne to bohaterstwo, to przecież nie relacja z Ukrainy, człowiek po prostu bał się szefowej, że słaby materiał do gazety zrobi, więc brnął.
Na wałach akcją kierował sam komendant miejski straży pożarnej - udzielił wywiadu przerywanego siarczystymi przekleństwami - „sekundkę panie redaktorze... No, gdzie k...a rzucasz ten worek, no gdzie?!” darł się na podwładnych, którzy z łodzi próbowali workami z piaskiem zmniejszyć wyrwę i strumień wdzierającej się wody. Dzielnie, ale z niewielkim skutkiem...
Wtedy pracowało się prawie całą dobę, i tak przez kilka dni. Rano jechało się do strażaków, na wały, do zalanych domów, bloków, rozmawiało z mieszkańcami, a po południu pisało tekst w redakcji, susząc spodnie na kaloryferze. Człowiek był w dziennikarskim żywiole, wiedział, że taka powódź w Krakowie to raz na sto, tysiąc lat... Wiedział, że to z jego tekstu i zdjęć kolegi dowiedzą się co tam się porobiło, bo jeszcze nie było, tak jak dziś, że w internecie każdy czuje się dziennikarzem i jest wszechwiedzący. Żadnemu miastu nie życzę takiej powodzi, ale każdemu dziennikarzowi - tak.
