Różne są twarze kultury i w różny sposób się przejawia. Sformułuję więc tylko kilka zdań o tym, co według mnie jest jej sercem; może cichym, ukrytym, ale nieodzownym. Gdy ono bić przestanie, kultura powoli umrze. Przynajmniej taka, jaką znamy i jaką jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Tym sercem jest pisarstwo, twórczość literacka.
Z niej czerpią soki inne dziedziny, jak film, teatr, telewizja, wszelkie media. Nie tylko dlatego, że powieści, opowiadania czy nawet eseje są tworzywem dla sceny i ekranu, ale z dobrej literatury biorą myśl, metaforę, atmosferę i pewnie jeszcze więcej. Także czerpią z niej i przenikają się wzajemnymi wpływami dziedziny tak odległe jak malarstwo czy muzyka. Można sobie doskonale wyobrazić wiele lat pomyślności mediów elektronicznych bez tego serca, ale będzie to krucha wydmuszka, pusty balon, który w końcu klapnie z braku treści i sensu.
Tymczasem literatura ma się w Polsce tak źle jak nigdy, nawet za komuny. W tamtych czasach nad moją maszyną do pisania (komputerów jeszcze nie było) stał cenzor i partyjny nadzorca, więc co śmielsi zaczynali drukować na powielaczu, za co niejeden trafił za kraty. Ja poszedłem tą drogą dopiero w czasach "Solidarności" i stanu wojennego, ale przynajmniej (jak wielu kolegów, którzy wcześniej dorośli do takiej decyzji) wiem, jak smakuje wolność i ile kosztuje. Ale pisarz aby tworzyć, musi z czegoś żyć.
Odwołam się do własnych doświadczeń: w 2005 roku wydałem powieść (trzecią już w moim dorobku), rok później tom esejów. Nad powieścią pracowałem dwa lata, dostałem za nią od renomowanego wydawnictwa warszawskiego nieco ponad 3 tys. zł. Eseje składałem wiele, wiele lat, część z nich publikowałem w prasie, za książkę dostałem od tejże renomowanej firmy 2 tysiące minus podatek. W mrocznych czasach komuny za te prace wydane w skromnym nakładzie otrzymałbym (przeliczając według średniej płacy) w przybliżeniu 10 razy więcej.
Przed rokiem ukończyłem kolejną powieść: od wydawców słyszę same odmowy, bo na niej nie zarobią. Pewnie mają rację, ale taka jest przeciętność polskiego pisarza; także lepszych i sławniejszych ode mnie. Po cholerę w ogóle nim być? Przecież pisarz to nieudacznik, dziad, który powinien się wstydzić swojej samotnej biedy; lepiej by zajął się dozorcostwem albo napisał scenariusz jakiegoś serialu.
Właśnie, coraz bardziej rozmywa się - oczywista niegdyś - różnica między literaturą a pisaniem byle czego na użytek telewizji albo magazynów plotkarskich. Nie ma komu strzec granic rzetelnej literatury, bo upadły czasopisma literackie, działy kultury w gazetach są nieopłacalne, krytykę literacką już dawno pogrzebano; dla nas jest lans, dla frajerów gleba. Dobre jest to, co idzie na szkle u Farfała. Reszta się nie liczy. Można tylko się dziwić, że członkowie Stowarzyszenia Pisarzy Polskich zachowują wierność wcześniej wybranym wartościom i nie wołają chórem: "komuno wróć!"
Bohater czasów transformacji Leszek Balcerowicz powiedział wkrótce po otwarciu Kongresu, że w polskich twórcach siedzi komunizm, bo domagają się państwowych dotacji. Balcerowicz zna się na ekonomii, ale nie na kulturze. W USA pisarz także dostaje kiepskie honoraria, rynek jest bardziej bezlitosny niż w Polsce, ale na fundacje publicznego pożytku tamtejszy biznes może przeznaczyć nie 1 procent podatku jak u nas, lecz 10 a czasami więcej.
Dlatego kulturę wspiera sieć bogatych sponsorów, a uniwersytety (także techniczne) starają się mieć na etacie co lepszych pisarzy, bo uważają, że spojrzenie humanisty poszerzy horyzont zarówno fizyka, jak inżyniera. To z was, panowie ministrowie, nie wyparował komunizm, bo nie ufacie obywatelom, że potrafią zadecydować o przeznaczeniu części swoich podatków.
Jeśli tak dalej pójdzie, to jedynym godnym odnotowania osiągnięciem kultury polskiej będzie pamiętne wystawienie dziadów w Mariborze 9 września przez nieodżałowanego Leo Beenhakkera.