Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wygrywali ze śmiercią i... losy na loterii, czyli pechowcy i szczęściarze

Jerzy Filipiuk
Frano Selak, Chorwat, prawdopodobnie największy szczęściarz na kuli ziemskiej
Frano Selak, Chorwat, prawdopodobnie największy szczęściarz na kuli ziemskiej
Trzeciego czerwca skończył 85 lat. Ma już piątą żonę, tym razem o ponad 20 lat młodszą, Katarinę. 12 lat wcześniej, dwa dni po swoich urodzinach, by uczcić ślub z Katariną, po raz pierwszy od czterech dekad zagrał na loterii i wygrał... równowartość miliona dolarów.

„Wielki szczęściarz” – powiedziałby niemal każdy. Ogromna fortuna, dużo młodsza żona, spokojna emerytura. Żyć, nie umierać... Ale dla Chorwata Frano Selak szczęście ma zupełnie inny wymiar. Właśnie dlatego, że żyje, a mógł umrzeć już siedem razy.

Jubilat przez media na całym świecie został okrzyknięty największym farciarzem w historii – po tym, jak opowiedział swe niesamowite przygody – niektóre tak nieprawdopodobne, że zaczęto nawet powątpiewać w ich autentyczność.

- W Chorwacji media nie podważają opowieści Frano Selaka. Przyjmują je za prawdę. Pisały o nim największe gazety w kraju – mówi nam Slaven Kale, historyk, były stypendysta Funduszu Królowej Jadwigi UJ, a obecnie redaktor Poljaci, strony Przedstawiciela Polskiej Mniejszości Narodowej Miasta Zagrzebia.

Selak urodził się w 1929 roku na... rybackiej barce na Morzu Adriatyckim między Dubrownikiem a Lokrum, gdy jego mama była w siódmym miesiącu ciąży. Ojciec Frano odciął pępowinę nożem rybnym. Gdy Frano miał 11 miesięcy, pojawiły się u niego komplikacje zdrowotne z wątrobą, lekarze obawiali się nawet o jego życie, ale udało się je przezwyciężyć. Po latach ukończył Akademię Muzyczną, został nauczycielem muzyki.

Jego wyścig ze śmiercią zaczął się w styczniu 1962 roku, kiedy jechał pociągiem z Sarajewa do Dubrownika. Wypaczone przez mrozy tory spowodowały, że kilka wagonów zjechał ze skarpy do lodowatej wody. Zginęło 17 pasażerów, uratował się tylko Selak, który ze złamaną ręką dopłynął do brzegu.

Rok później przeżył chyba najbardziej niewytłumaczalny wypadek. Leciał małym samolotem Nagle maszyna zaczęła spadać, a Selak, wyssany przez ciśnienie, wypadł wraz z kilkoma innymi osobami przez wyrwane z zawiasów drzwi. Na szczęście upadł na... stóg siana, co zamortyzowało skutki bezwiednego spadania. Ocknął się w szpitalu, doznał tylko lekkich stłuczeń. A 19 jego współpasażerów z feralnego lotu zginęło. Dla Selaka był to pierwszy lot w życiu.

W 1966 roku jechał autobusem, który na oblodzonym moście wpadł w poślizg, przebił barierkę i spadł do rzeki. I tym razem dopłynął do brzegu, doznając tylko lekkich rozcięć i siniaków. Większość pasażerów też się uratowała. Śmierć poniosły cztery osoby.

Po czterech kolejnych latach miał kolejny wypadek, tym razem, gdy prowadził samochód i zapalił się silnik. Wyskoczył z jadącego auta, w którym po przejechaniu kilku metrów doszło do wybuchu zbiornika z paliwem. Selak znów nie doznał większych obrażeń.

Trzy lata później na rozgrzany silnik jego samochodu z uszkodzonej na stacji benzynowej pompy paliwowej wylał się olej. Wydostające się przez kraty wentylacyjne płomienie mocno osmaliły Selaka, który stracił większość włosów na głowie, ale – ponownie - zachował życie. - To wtedy przyjaciele zaczęli nazywać mnie "Szczęściarz" - mówił.

W 1995 roku w Zagrzebiu wpadł pod koła autobusu. Był potłuczony, posiniaczony, ale szczęśliwy. Znów umknął kostusze, która pogroziła mu kosą po aż 22 latach przerwy.

Rok później też dała znać o sobie, gdy jechał samochodem górską drogą. By uniknąć zderzenia z nadjeżdżającą z naprzeciwka na jego pas ciężarówką ONZ, błyskawicznie skręcił, przebijając balustradę. Uderzenie w nią wyrzuciło go z wozu, bo nie miał zapiętych pasów. Zatrzymał się w krzakach na skalnej półce. A samochód spadł ponad 90 metrów w dół i spłonął.

- Nigdy nie uważałem, że jestem szczęściarzem, bo przeżyłem wszystkie moje potyczki ze śmiercią. Przede wszystkim uważałem się za pechowca, bo musiałem w nich uczestniczyć – wyznał Selak. Równie radykalnie ocenił swą sytuację rodzinną przed poznaniem piątej żony. - Wygląda na to, że wszystkie poprzednie małżeństwa też były katastrofami – nie ukrywał.

Szczęście przyniosła mu Katarina. Kostucha przestała się nad nim pochylać, a on sam w czerwcu 2012 roku na loterii wygrał milion dolarów. - Czuję się, jakbym urodził się na nowo. Wiem teraz, że Bóg czuwał nade mną przez te wszystkie lata – powiedział ówczesny 72-latek na wieść o wygranej.

Pieniądze nie przewróciły Selakowi w głowie, jak często się to zdarza ludziom, którzy nagle stali się milionerami. Jednym z nich okazał się Michael Carroll, były śmieciarz, który wygrał 10 mln funtów, ale szczęścia nie znalazł. Opuściła go rodzina, uzależnił się od kokainy. Angielscy badacze po analizie losów kilkudziesięciu zwycięzców tamtejszych loterii dowodzili, że to nie pieniądze są wyznacznikiem szczęścia. „Jedna trzecia z nich straciła rodziny, inni przyjaciół, a część żyje teraz w skrajnej biedzie” - napisał „The Sunday Express”.

- Aby osiągnąć prawdziwe szczęście, trzeba zdobyć szacunek innych, niezależność, mieć przyjaciół i pracę, w której się spełniamy – stwierdzili naukowcy z uniwersytetu w Illinois po zbadaniu setek tysięcy osób z różnych części globu.

Kwestię szczęścia pewnie inaczej postrzegała 63-latka z Teksasu Joan R. Ginther, która nie zadowoliła się główną wygraną w miejscowej loterii. Nadal bawiła się w kuponowe zdrapki i... trzykrotnie powtórzyła wygraną, zgarniając w sumie 20,4 mln dolarów. A szansa na to wynosiła jak 1 do 200 milionów.

Czasami niemożliwe staje się... możliwe. W 1913 roku w kasynie w Monte Carlo aż 26 razy z rzędu w ruletce wypadł kolor czarny. Prawdopodobieństwo takiej serii było niesamowite. Ale to tylko potwierdza tezę, że w życiu wszystko może się zdarzyć...

Selak po tylu „przygodach” starał się już nie kusić losu. W 2004 roku dostał zaproszenie do Australii na nakręcenie reklamówki, ale nie zdecydował się na lot do Sydney. Fortunę, jaką zarobił przeznaczył na m.in. zakup willi na prywatnej wyspie. Znudził go jednak wystawny tryb życia.

Po kilku latach sprzedał willę, rodzinie i przyjaciołom rozdał samochody, meble i pieniądze, a z żoną zamieszkał w skromnym domu w Pentrinji k. Zagrzebia, zostawiając sobie trochę pieniędzy, potrzebnych na skromne życie, operację biodra i budowę kapliczki Matki Bożej, której chciał podziękować za szczęście, jakie go spotkało. - Za pieniądze nie da się kupić szczęścia. Wszystko, czego potrzebuję, to moja Katarina. Pieniądze niczego nie zmieniłyby – podkreślił.

Do czasu, gdy Selak opowiedział swoją historię, najbardziej znaną osobą, która kojarzyła się z cudownym ocaleniem, była serbska stewardesa Vesnę Vulović. W 1972 roku jako jedyna spośród 28 osób przeżyła katastrofę lotniczą, która miała się wydarzyć na wysokości ponad 10 160 metrów. 22-latka na pokładzie samolotu lecącego ze Sztokholmu do Belgradu znalazła się przez... przypadek, by pomylono ją z inną stewardesą o tym samym imieniu i wpisano w grafik. Gdy maszyna przelatywała nad Srbską Kamenicą (dzisiejsze Czechy), nastąpiła eksplozja. Samolot rozpadł się na dwie części i spadł.

- Leżałam w środkowej części wraku, głową w dół, przykryta ciałem kolegi. Głowę miałam poza samolotem, tułów i nogi - wewnątrz, przygniecione wózkiem do rozwożenia posiłków – opowiadała potem Vulović, która przeżyła, choć była w stanie krytycznym. Miała uszkodzona czaszkę i zmiażdżonych kilka kręgów, była sparaliżowana od pasa w dół, na 27 dni zapadła w śpiączkę.

W Jugosławii została uznana za bohaterkę narodową, trafiła do Księgi Rekordów Guinnessa za przeżycie upadku z największej wysokości. Odzyskała władzę w nogach, wróciła do pracy w linii lotniczej, ale w biurze.

W 2009 roku dwaj czescy dziennikarze po analizie dokumentów z czeskich archiwum dowodzili, że wybuch nastąpił nie z powodu bomby podłożonej przez chorwackich ultranacjonalistów, ale przez omyłkowe zestrzelenie samolotu przez czechosłowackie myśliwce, a Douglas DC-9 spadł z wysokości „tylko” kilkuset metrów. Zaprzeczyły temu czeskie władze i sama Vulović. Dziennikarskie enucjacje nie zmienią faktu, że ta ostatnia miała niewiarygodne szczęście.

Jeszcze większego pecha i jednocześnie farta miała w 1981 roku Rosjanka Larissa Sowitskaja. Wracała ze swej podróży poślubnej wraz z mężem Władymirem. Lecieli z Komsomolska do Błagowieszczeńska. małym samolotem Aerofłotu, który na wysokości 5500 metrów zderzył się z radzieckim bombowcem Tupolev-16. W wyniku kolizji samolot pasażerski stracił dach, a jego skrzydła zostały uszkodzone. Zginęło 30 osób, w tym mąż pani młodej. Ona sama przeżyła, wypchnięta ze swego fotela na tylną, ocalałą część wraku maszyny. Na pewien czas straciła przytomność, a kiedy ją odzyskała...

- Przypomniałam sobie film o katastrofie lotniczej, który widziałam kilka miesięcy wcześniej, a w którym kobieta spadała z nieba w swoim fotelu (czyżby chodziło o Vulović? - przyp.). Gdy więc spostrzegłam puste siedzenie, rzuciłam się na nie i przypięłam się mocno. Potem czekałam na chwilę, w której zderzymy się z ziemią – opowiadała o swym cudownym ocaleniu ”Sunday Times”.

Cudownym, bo fragment wraku samolotu zatrzymał się na koronie drzew. Ponieważ do katastrofy doszło w odludnym terenie ZSRR, ratownicy dotarli tam po trzech dobach. Sowistkaja dopiero po roku mogła chodzić, a do dziś czuje skutki upadku. Zabroniono jej mówić na temat wypadku, zwłaszcza, że wziął w nim udział samolot wojskowy. Wypłacono jej nędzną kwotę za śmierć męża i doznane dolegliwości.

Przykładów innych cudownych ocaleń można by mnożyć. Strażnik leśny Roy Cleveland Sullivan został trafiony piorunem aż siedem razy, ale przeżył.

Joseph Guzman podczas zamieszek ulicznych został postrzelony aż 19 razy (w brzuch, nogi i policzek), jednak jedynym jego defektem była utykająca noga i 4 kule tkwiące w kręgosłupie.

Tom Stilwell przy przechodzeniu z balkonu na balkon nowozelandzkiego wieżowca spadł z 14. piętra na dach parterowego budynku, który załamał się pod nim, hamując jego rozpęd.

Z kolei 4-letni Joey Williams wypadł z 17. piętra hotelu w Miami, ale nic mu się nie stało, bo upadek zamortyzowało odbicie się liści palm, które rosły wokół basenu na 10. kondygnacji budynku.

Zwrotnicowy z Buffalo Truman Duncan, choć przewrócił się na torach tuż przed jadącym pociągiem, który przeciął go na pół, zdołał telefonem komórkowym wezwać pomoc, a po 4 miesiącach i 23 operacjach opuścił szpital bez nóg, miednicy i nerek, ale żywy. Zapytany, co pomyślał, gdy zobaczył, że ma nogi odcięte od tułowia, odparł: - Najważniejsze to nie stracić głowy.

Nie stracił jej nigdy urodzony w 1952 roku Brytyjczyk John Lyne, przy którego ilości wypadków bledną nawet „przygody” Selaka.

W dzieciństwie wypił butelkę płynu odkażającego, spadł z konia i gokarta, wypadł z wozu na jezdnię i potrąciła go ciężarówka, uderzył go piorun podczas jazdy na rowerze, topił się w morzu podczas wakacji, spadł z drzewa i złamał rękę, a wioząca go do szpitala karetka uległa wypadkowi, w wyniku czego tę samą rękę złamał w innym miejscu.

Jako dorosły w kopalni uniknął śmierci po przypadkowym upuszczeniu przez kolegę zbiornika wypełnionego kamieniami i po zawale (odłamki skały ominęły go o centymetry), przejechał po nim autobus, podczas remontu domu poraził go prąd z niezabezpieczonego kabla, miał dwa wypadki samochodowe, wpadł do kilkunastometrowej studzienki kanalizacyjnej (lekarze zagipsowali mu obie nogi), a w samolot, którym leciał, trafił piorun. Uff, wystarczy...

- Ludzie mówią, że jestem jak kot, który ma dziewięć żyć. Nie wiem, czy można to jakoś wytłumaczyć. Staram się tym nie przejmować. I tak nic nie zmienię – przyznał Lyne. I podkreślił: - Najbardziej muszę uważać w piątki trzynastego.

WEŹ UDZIAŁ W QUIZIE "CZY JESTEŚ PRAWDZIWYM KRAKUSEM?"

"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Wygrywali ze śmiercią i... losy na loterii, czyli pechowcy i szczęściarze - Dziennik Polski

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska