Czy w te kilka dni po pogrzebie pary prezydenckiej onyksowy sarkofag wpisuje się Panu w Wawel?
Chyba nawet najwięksi entuzjaści pana prezydenta Kaczyńskiego byli zaskoczeni decyzją księdza kardynała. Dla mnie było oczywiste, że człowiek tak silnie związany z Warszawą spocznie w tamtejszej katedrze. Wawel nie przychodził mi do głowy. Pierwszą informację na ten temat zobaczyłem na telebimie, gdy we wtorek, będąc służbowo w Warszawie, poszedłem na Krakowskie Przedmieście, przed Pałac Prezydencki. Kiedy wróciłem do Krakowa, pomyślałem, że może tę decyzję trzeba próbować przekuć w jakieś ogólniejsze dobro. Nie jestem zwolennikiem protestów w takich chwilach. Decyzja o wawelskim pogrzebie pana prezydenta została podjęta przez uprawnionych do tego ludzi, rodzinę i kardynała Dziwisza. Trzeba było więc ją przyjąć do wiadomości. Po chwili refleksji doszedłem jednak do wniosku, że prezydencki pogrzeb to jedyna okazja, by na Wawelu utrwalić wspólnie pamięć zarówno tych 96 osób, które zginęły w Smoleńsku, jak i tysięcy oficerów, przedstawicieli polskiej inteligencji zamordowanych przez NKWD w Katyniu, Miednoje, Charkowie i innych miejscach. Dlatego w środę rano za pośrednictwem jednego z przyjaciół przekazałem księdzu kardynałowi Dziwiszowi mój pomysł przekształcenia krypty, w której mieli być pochowani Lech i Maria Kaczyńscy, w miejsce uczczenia pamięci wszystkich ofiar Katynia - i tych sprzed siedemdziesięciu lat, i tych z 10 kwietnia. Sarkofag prezydencki wszak domyka historię tamtej zbrodni i walki o pamięć o niej.
Jak Pan sobie wyobraża zrealizowanie tego pomysłu?
Jest on bardzo prosty. W krypcie pod Wieżą Srebrnych Dzwonów powinno powstać małe sanktuarium upamiętniające Katyń. Prezydencki sarkofag byłby jego elementem. Obok niego powinniśmy umieścić tablicę z nazwiskami pozostałych 94 ofiar spod Smoleńska. Do krypty trzeba przenieść urnę z ziemią z Katynia oraz umieszczoną w krypcie Marszałka Piłsudskiego jeszcze w 1990 roku tablicę katyńską. Szukając sposobu na przywołanie pamięci o zamordowanych w 1940 roku oficerach, doszedłem do wniosku, ażeby na ścianie tej krypty wyświetlać nazwiska i zdjęcia tych wszystkich, którzy zginęli przed 70 laty. Myślę, że w ten sposób wszystkie zgromadzone w krypcie elementy mogą zjednoczyć Polaków. Krypta Katyńska na Wawelu pozwoli w moim przekonaniu przenieść do następnych pokoleń pamięć o zbrodni katyńskiej i o tych, którzy zginęli w drodze do Katynia, udając się na uroczystości rocznicowe.
Kardynał Dziwisz podczas niedzielnej mszy św. w kościele Mariackim, jakby głębiej uzasadniając swą decyzję, zaczął już mówić publicznie o krypcie Katyńskiej.
Dlatego jestem pewien, że ona powstanie, choć trzeba to przeprowadzić spokojnie, z namysłem, na który przed pogrzebem nie było czasu. Tę symbolikę trzeba podnieść na wyższy poziom, nie zostawiać jej na poziomie politycznym. Gdy upamiętnimy w ten sposób ofiary walki o wolną Polskę, to zyskamy na Wzgórzu Wawelskim ważny element edukacji historycznej. Wątpię w realność pomysłu IPN, by polscy uczniowie, wzorem młodzieży izraelskiej podróżującej co roku do Auschwitz, jeździli masowo do Katynia. Tego jednak, że każdy z tych uczniów wcześniej czy później przyjedzie na Wawel, jestem pewny. Proszę zrozumieć, że nie próbuję w żaden sposób odebrać czegokolwiek samemu Katyniowi. Wręcz przeciwnie. Chcę podnieść jego znaczenie. Dotąd na Wawelu spoczywali świadkowie i autorzy naszej wielkiej, choć dawnej sławy. Takie głównie momenty przywoływała swą symboliką katedra. Lecz nie było tam miejsca w sposób szczególny upamiętniającego nasze tragedie, które przecież także współtworzą historię naszego narodu.
A Kraków na upamiętnienie Katynia nadaje się specjalnie. Nie licząc bardzo licznych pochodzących stąd ofiar mordu, przypomnieć należy rolę, jaką mieszkańcy miasta odgrywali w odkrywaniu prawdy o tej tragedii. Nieprzypadkowo Kraków był dla Andrzeja Wajdy oczywistym miejscem akcji jego "Katynia".
Myślę, że przez lata marnowaliśmy ten potencjał. Kiedy więc doszło do tej symbolicznej tragedii, a para prezydencka została pochowana na Wawelu, to może dzięki decyzji księdza kardynała powstanie coś, co dla młodych będzie stanowiło ważny znak.
A prezydencki pogrzeb... Był perfekcyjnie zorganizowany, w specjalny sposób piękny. Nie brakowało Panu krakowian na ulicach, na Błoniach? Miasto przygotowywało się przecież na pół miliona osób, a w uroczystościach wzięło udział ok. 150 tysięcy osób.
To media zasugerowały taką liczbę. I być może wpłynęło to na zmniejszenie liczby uczestników, bo część ludzi zapewne przeraziła się tłumów, które miały zalać miasto. Nie wykluczam, że być może część zrezygnowała z udziału w uroczystości pogrzebowej ze względu na niekiedy wręcz nachalnie kształtowaną przez media żałobną atmosferę. Ludzie są dorośli, dojrzali, mają własną ocenę sytuacji, nie chcą być kierowani przez telewizję czy radio. Najważniejsze jest jedno: że w niedzielę uroczystości odbyły się bez ekscesów, które wcześniej wydawały się możliwe. W gruncie rzeczy do liczby uczestników pogrzebu nie przywiązuję większej wagi. Tym bardziej że uroczystości te oglądało w telewizji bodajże 13 milionów Polaków. Liczą się nie cyfry, ale uczucia ludzi zarówno tych na naszym Rynku, jak i tych przed telewizorami w całym kraju. Pogrzeb został rzeczywiście znakomicie zorganizowany. Byliśmy w jedności bez względu na poglądy polityczne. Kiedy w niedzielę wyszedłem z bazyliki Mariackiej, trochę mi burzyły nastrój zadumy okrzyki grupki ludzi z okolic ulicy św. Jana. Może z perspektywy mojej siedemdziesiątki patrzę na to inaczej niż młodsi. Dla mnie trumna zawiera w sobie majestat śmierci. A ten najlepiej uszanować ciszą.
Brakowało jej Panu?
W tej żałobie za dużo było słów, a za mało ciszy wypełnionej najwyżej muzyką. Gdy w 1849 roku umarł Chopin, jego szczątki doczesne złożono w podziemiach kościoła św. Magdaleny w Paryżu. Tylko na miesiąc, bo kompozytor prosił w testamencie, aby w czasie jego pogrzebu zagrano mu "Requiem" Mozarta. Ponieważ tego utworu nie wykonywano tam od lat, trzeba było zebrać zespół, wyćwiczyć utwór, co zajęło sporo czasu. Ale już podczas pogrzebu ta muzyka była najlepszym przemówieniem. W czasie pogrzebu Mickiewicza w styczniu 1856 roku w podparyskim Montmorency przemówienie wygłosił tylko jeden człowiek - poeta Józef Bohdan Zaleski. To wystarczyło i dowodzi, że niekiedy trzeba mieć szacunek do ciszy.
Jak Kraków jako społeczność spisał się w minioną niedzielę?
Tak jak powinien. Wcześniej były wprawdzie protesty, lecz ludzie mają prawo do demonstrowania swoich poglądów. To jednak, że zaprzestali jakichkolwiek manifestacji w dniu pogrzebu, świadczy o ich dojrzałości. Kraków był w żałobie, ludzie zachowali powagę. Pokazaliśmy sobie, ale i Polsce, że jesteśmy miastem, które - podobnie jak Warszawa - potrafi zorganizować i przeżyć tak wielkie chwile z godnością.
Jak ta katastrofa, pogrzeb mieszczą się w Pańskim osobistym doświadczeniu życiowym?
10 lat temu doświadczyłem tragedii w życiu osobistym. Po nagłej i szybko postępującej chorobie zmarła mi żona. To było jakieś zanegowanie mojego dotychczasowego życia. Teraz ta moja sytuacja ułatwiała mi postawienie się w sytuacji wszystkich osieroconych. Najmocniej dotknął mnie rozmiar katastrofy. Jest przecież wyjątkową sytuacja, kiedy tyle osób w jednej chwili odchodzi z życia publicznego. Od razu pojawia się mnóstwo pytań. Dlaczego tak się stało? Czy wyruszając w tę podróż, zachowano wszystkie środki ostrożności?
Podkreślamy, że taka tragedia nigdy nie dotknęła żadnego państwa. Ale natychmiast pojawia się pytanie, dlaczego dotknęła właśnie nas.
Otóż to. Wciąż powracają pytania, dlaczego tak wielka liczba najwyższych przedstawicieli naszego państwa wybrała się do Katynia starym samolotem, dlaczego zdecydowano się lądować na lotnisku o kiepskim wyposażeniu, dlaczego zaplanowano przylot w ostatniej chwili. Czuć w tym improwizację, i to przede wszystkim boli. To strasznie smutne, że improwizacja przeważyła nad namysłem, planowaniem, które powinny poprzedzać każdy wyjazd głowy państwa. Myślałem, że nauczyliśmy się czegoś po katastrofie wojskowej casy. Ale nie. Oby wreszcie Smoleńsk był taką nauką. Ta katastrofa spowodowała wyrwę także wśród moich znajomych. Myślę, jak tej stracie nadać jakiś sens, jak złagodzić ból. Chodzi nie tyle o wyrwę w środowisku polityków, ile o stratę w indywidualnym życiu każdego z nas. Ten wypadek uświadamia bardzo mocno, że każdy z nas może odejść w każdej chwili. Może więc warto niekiedy zastanowić się, czy wobec sąsiada lub żony, wobec nawet polityka z innej partii godzi mi się zachować ostro, ze złością albo z nienawiścią. Bo przecież może jutro zabraknie tej osoby bądź mnie. A wówczas nie będziemy mieli już czasu, żeby uścisnąć sobie dłonie…