https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

ZOMO - zawsze wierne, bijące serce partii

3 maja 1987 roku, rozbicie demonstracji KPN  przez bojówkę połączonych sił Plutonu Specjalnego, Wydziału Kryminalnego i Kompanii Wywiadowczej MO
3 maja 1987 roku, rozbicie demonstracji KPN przez bojówkę połączonych sił Plutonu Specjalnego, Wydziału Kryminalnego i Kompanii Wywiadowczej MO ze zbiorów Macieja Gawlikowskiego
Minęło właśnie 20 lat odkąd "bijące serce PZPR" demonstrantów bić przestało, bo zostało zlikwidowane. ZOMO to ciągle jedna z największych tajemnic PRL, choć właśnie ta formacja przez dziesięciolecia była najbardziej widocznym i znienawidzonym obrońcą tamtego ustroju, pokonała opór "Solidarności" w pierwszych dniach stanu wojennego. Po 20 latach ZOMO jest dzisiaj elementem historycznego folkloru, w którym mieszczą się takie niezapomniane powiedzonka jak "Ani ixi ani omo nie wypierze tak jak ZOMO" albo "Wstąp do ZOMO zanim ZOMO wstąpi do ciebie". Ale są wśród nas ludzie, w których mimo upływu 20 lat ta formacja wywołuje ciągle wspomnienia nie do wybaczenia - pisze Marek Bartosik.

Kiedy niedawno jechaliśmy naszymi nysami z Warszawy do Piaseczna omal nie doszło do trzech wypadków. Inni kierowcy na widok tych samochodów gwałtownie zatrzymywali się, próbowali robić zdjęcia, traktowali nas jak atrakcję - opowiada Przemysław Witowski, szef warszawskiej grupy rekonstrukcyjnej, która wciela się w oddział ZOMO.

Przebrani w mundury moro, hełmy z przyłbicami i plastikowe tarcze, długie pałki - od kilku lat 13 grudnia wystawiają oddział zwarty na ulicach Warszawy, wyglądający dokładnie tak jak w latach stanu wojennego. Grupa występowała w filmie "Popiełuszko", a ostatnio w głośnym "Domu złym". Mają m.in. dwie oryginalne nysy używane przez MO, które tym różniły się od cywilnych aut tej samej marki, że z obu stron miały rozsuwane drzwi.

- Robimy to wszystko w celach edukacyjnych i nie pamiętam, żebyśmy spotkali się z jakimiś negatywnymi reakcjami. Ludzie traktują nas raczej jako ciekawostkę. Czasem ktoś powie do dziecka "O, taką nyską mnie wieźli" - opowiada Witowski.

Nie przebaczam

Na taki sposób myślenia o ZOMO nie potrafi się jednak zdobyć Ryszard Majdzik, jeden z najciężej doświadczonych przez aparat ucisku PRL krakowskich działaczy Solidarności.

- Ja nie przebaczam - mówi. - Dla chleba się nie zabija. A ci, którzy szli do ZOMO, mogli odsłużyć wojsko jako pielęgniarze w szpitalu, nie musieli zostać komunistycznymi sługusami - tłumaczy. Pamięta doskonale 1 maja 1983 roku, kiedy na ulicach Nowej Huty widział z daleka jak zomowską petardą dostał 29-letni Ryszard Smagur. Na agonię robotnika patrzył z bliska Jan L. Franczyk, uczestnik tamtego protestu.

- 1 maja 1983 roku ukrywaliśmy się w przełączce między blokami na osiedlu Krakowiaków w Nowej Hucie. ZOMO cały czas strzelało do nas granatami z gazami łzawiącymi - opowiadał - Zaczęliśmy więc uciekać. Popatrzyłem do tyłu i zobaczyłem jak dwóch mężczyzn biegło prowadząc pod ręce słaniającego się na nogach człowieka. Skierowałem się w ich stronę. Okazało się, że prowadzą rannego, którego położyli na trawniku koło restauracji "Teatralna". Z przerażeniem zobaczyłem, że w szyi ma dziurę wielkości pięciozłotówki. Ranny nie mógł powiedzieć ani słowa tylko charczał. Na moich oczach jego twarz robiła się coraz bledsza, aż w końcu stała się niemal biała. Po raz pierwszy zobaczyłem jak życie uchodzi z człowieka, to było przerażające. Nie wiedzieliśmy jak zatamować krwotok w szyi. Szybko przyjechało pogotowie, ale wtedy ZOMO znów zaczęło nas ostrzeliwać gazami łzawiącymi, więc zostawiliśmy go z załogą karetki, która zawiadomiła "R"-kę. Pojawiła się ona po kilku minutach, ale - jak potem się dowiedziałem - Ryszard Smagur zmarł w drodze do szpitala.

Mieczysławowi Gilowi, przywódcy nowohuckiej "Solidarności", dalej stoi przed oczami widok kompletnie zdewastowanego przez ZOMO pokoju komitetu strajkowego w Hucie im. Lenina, ze zrzuconym na podłogę i zniszczonym portretem Jana Pawła II.

Pacyfikatorzy

- Nie zesrałem się wtedy ze strachu, ale przyznaję, że się popłakałem. Całe życie stanęło mi przed oczami - mówi z kolei ówczesny zomowiec, który podczas jednej z akcji w Nowej Hucie został wysłany starem 66 do magazynów w komendzie przy ul. Mogilskiej po gazy łzawiące i petardy, które zomowcom się skończyły. Kiedy w drodze powrotnej samochód był znowu na ówczesnej alei Lenina, dostawali przez radio informacje, że droga jest czysta.

- Nagle okazało się, że przed nami są jakieś dwa tysiące ludzi, a z tyłu tyle samo. Bałem się potwornie. Całe życie mi stanęło przed oczami. Dopiero po tramwajowym torowisku udało się nam ominąć barykadę i zwyczajnie uciec. Wtedy zacząłem tak naprawdę zastanawiać się, co ja tam robię - opowiada dziś. Ale w ZOMO został do końca.

Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej największą próbę w swej historii przeszły 31 sierpnia 1982 roku. W rocznicę Porozumień Sierpniowych demonstranci wyszli na ulice 66 polskich miast w 34 województwach. W gwałtownych walkach ulicznych w całym kraju zginęło wtedy 8 osób, w tym 3 w Lubinie. Zatrzymano tego dnia 5131 osób. W samym Wrocławiu demonstrowało 50 tysięcy osób, naprzeciwko których stanęło ponad 4 tysiące zomowców i wojsko.

Kilka miesięcy wcześniej to siły liczące 30 tysięcy milicjantów, w większości tworzących oddziały ZOMO, przy biernej na ogół asyście 70 tysięcy żołnierzy, złamały strajki okupacyjne, jakie wybuchły w największych zakładach pracy po ogłoszeniu przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego stanu wojennego.
Milicjanci i żołnierze, którzy mieli do dyspozycji 1750 czołgów i 1400 pojazdów opancerzonych, opanowywali w poszczególnych częściach kraju kolejne punktu oporu, by przerzucać siły do miejsc kolejnych.

Do 15 grudnia zlikwidowano strajki w Ursusie, Hucie Warszawa, na Żeraniu, a we Wrocławiu kolejno m.in. w Pafawagu, Dolmelu, Hutmenie i Polarze. Szturmy w nocy z 15 na 16 grudnia złamały Hutę im. Lenina w Krakowie i fabrykę WSK w Świdniku. 16 grudnia 1981 roku po trzech próbach ZOMO udało się ostatecznie spacyfikować stocznię w Gdańsku. Do tego samego dnia zlikwidowano strajki kopalń na Śląsku, w tym w "Wujku", gdzie pluton specjalny ZOMO zastrzelił 9 górników. Do 17 grudnia złamany został też opór górników w Zagłębiu Miedziowym.

Kiedy tak obroniony socjalizm dokonywał jednak w 1989 roku żywota, pierwszym elementem aparatu przemocy przeznaczonym do likwidacji było właśnie ZOMO. Gen. Czesław Kiszczak w sierpniu 1989 roku zapewniał podczas telekonferencji szefów milicji i SB w województwach, że choć premierem nie został on, ale katolik Tadeusz Mazowiecki, to jednak sytuacja jest pod kontrolą.

- Mówił, że wystarczy kilka gestów. Jednym z nich miała być właśnie likwidacja ZOMO - tłumaczy Krzysztof Kozłowski, od 1990 r. następca Kiszczaka na stanowisku szefa MSW. - To decyzja wtedy oczywista, bo ZOMO było najbardziej znienawidzoną częścią aparatu przemocy - mówi historyk Antoni Dudek.

Pachołki Moskwy

Historia ZOMO zaczęła się w 1956 roku, po poznańskim Czerwcu, czyli powstaniu, w którym zginęło 57 osób. W Poznaniu okazało się, że Milicja Obywatelska jest zupełnie nieprzygotowana (nie była wyposażona nawet w pałki) do tłumienia demonstracji ulicznych, a te zdarzały się coraz częściej, choć już była październikowa odwilż i władzę objął Władysław Gomułka. W listopadzie 1956 r. doszło do zamieszek w Bydgoszczy, a w grudniu w Szczecinie, gdzie demonstranci zdemolowali konsulat ZSRR. Jeszcze przed końcem tego roku rząd kierowany przez Józefa Cyrankiewicza postanowił o utworzeniu ZOMO.

"Zjechała policja, zachowała się brutalnie, biła gumowymi pałkami. Gdyby nie zjawiła się, tłum sam rozszedłby się, bo nie było nastawienia na jakąś awanturę. Wywiązała się bójka (b. nierówna), pałki, gazy łzawiące, no i dużo ofiar. Niesłychana masakra".

"Milicjanci wyprawiali to co gestapo, hełmy na głowach, na pyskach maski, zaślinione mordy i zasłużyli sobie na to, że ich nazwali gestapo, faszyści, NKWD i pachołki Moskwy".

Tak świadkowie opisywali - w prywatnych listach, przejętych przez SB, a potem opublikowanych przez historyka Konrada Rokickiego z warszawskiego IPN - wydarzenia, do jakich doszło na początku października 1957 roku w Warszawie. Przez pięć dni trwały wtedy demonstracje studentów przeciwko zamknięciu tygodnika "Po prostu". Protesty były bardzo gwałtowne. Studenci budowali barykady, ZOMO stosowało pałki i gaz łzawiący. Dochodziło do wymiany strzałów z broni palnej. Zginęły 2 osoby, z rannych niemal 20 trafiło do szpitali, prawie 500 osób zatrzymano. Ciężko rannych zostało też 9 zomowców. - To był chrzest bojowy tej formacji - ocenia Konrad Rokicki.

ZOMO od początku było używane także np. do pomocy powodzianom, poszukiwań zaginionych, jak wszystkie tego typu służby na świecie. Ale na okrzyki "gestapo, gestapo" zasłużyło gdzie indziej. W 1960 roku podczas protestów w obronie nowohuckiego krzyża ZOMO po raz pierwszy użyło armatek wodnych kupionych zresztą w NRD. Potem tłumiło zajścia w Toruniu, Przemyślu, w Marcu '68 razem z "aktywem robotniczym" studenckie demonstracje. Przełomowe były jednak protesty w czerwcu 1976 roku w Radomiu i Ursusie, podczas których robotników okładano pałkami na tzw. ścieżkach zdrowia, czyli w szpalerach milicjantów.

- To od tamtego czasu ZOMO przedostało się do świadomości całego narodu jako ta brutalna siła tamtego ustroju - mówi Antoni Dudek.

Podręczna armia

- Sprawa była prosta. Ja miałem 20 lat, ona 18. Zakochaliśmy się, pojawiło się dziecko. Tymczasem o mnie upomniało się wojsko. Już miałem bilet do Węgorzewa, na Mazury. No i wtedy dowiedziałem się, że wojsko mogę odsłużyć w ZOMO. W Krakowie, blisko domu. Gdy się zgłosiłem, to bardzo się ucieszyli - opowiada dziś wysoki oficer policji, który trafił do ZOMO w 1981 roku, na ochotnika. - Nad tym w ogóle się nie zastanawiałem. Moi rodzice nie zajmowali się polityką - tłumaczy dzisiaj, pytany dlaczego wstąpił do ZOMO właśnie w 1981 r.

Miał szczęście o tyle, że 13 grudnia zastał go na przeszkoleniu wojskowym na Opolszczyźnie, gdzie pilnował granicy polsko-czechosłowackiej. Ale wiosną 1982 roku już stał w kordonie, z długą pałką, w hełmie z przyłbicą, z tarczą i gazem łzawiącym na ulicach Nowej Huty.

Początkowo ZOMO liczyły nieco ponad 6 tysięcy milicjantów. Szybko okazało się, że to o wiele za mało. Od 1973 roku zaczęto więc do tych oddziałów rekrutować poborowych, którzy w ZOMO, a więc najczęściej blisko domu, chcieli odsłużyć wojsko.

W stanie wojennym powstały jeszcze ROMO czyli Ruchome Odwody Milicji Obywatelskiej, do których powoływano rezerwistów z jednostek wojskowych podległych MSW, a także ludzi podejrzewanych o opozycyjną aktywność.

Początkowo jednostki ZOMO powołano w największych miastach, także w Krakowie. W latach stanu wojennego istniały już we wszystkich województwach. W Krakowie stacjonowały w Toniach, a potem rozlokowane były też w bezpośrednim sąsiedztwie najbardziej zapalnych punktów, a więc w hotelach robotniczych na osiedlu Złota Jesień, tuż obok kościoła Arka Pana w nowohuckich Bieńczycach. I w Domu Turysty, a więc obok konsulatu ZSRR i Rynku.

W Krakowie w latach 80. powołano pułk manewrowy w sile 1300 osób. W jego skład wchodziły cztery bataliony ZOMO (300-400 ludzi) oraz jednostki ROMO, a także kompania taktyczna złożona z zawodowych milicjantów, których zadaniem była stała ochrona np. pomnika Lenina w alei Róż czy konsulatu ZSRR, i kompania specjalistyczna. Jej funkcjonariusze zajmowali się obsługą m.in. armatek wodnych.

Jak twierdzi Tomasz Marszałkowski, oficer krakowskiej policji i współautor (razem z Antonim Dudkiem) książki "Walki uliczne w PRL 1956-1989", w szczycie swej aktywności krakowskie ZOMO dysponowało aż dwunastoma armatkami. Część z nich to konstrukcje polskie na podwoziach stara i jelcza. Były też dwie czeskie tatry, a nawet kupiony jeszcze w latach 70., a więc w czasach gierkowskiego boomu, austriacki steyr.

Pluton specjalny

Krakowski sztab ZOMO mieścił się przy ul. Siemiradzkiego, w obecnej siedzibie Miejskiej Komendy Policji. W tym samym kompleksie rozlokowany był także pluton specjalny ZOMO.

- To była najbardziej złowroga część ZOMO. Ich funkcjonariusze w przeciwieństwie do zwykłych zomowców byli uzbrojeni w broń palną, w pistolety maszynowe rak. Plutony specjalne były używane tam, gdzie bali się wchodzić esbecy. To zomowcy rozbijali drzwi do lokali konspiracyjnych, wchodzili jako pierwsi tam, gdzie spodziewany był fizyczny opór. Czasem występowali po cywilnemu, razem z esbekami wchodzili w tłum i rozbijali go od środka - opowiada Maciej Gawlikowski, który jeszcze jako licealista rozrzucał ulotki w koszarach ZOMO w Toniach, a od lat jako dziennikarz telewizyjny tropi tajemnice stanu wojennego.

Krakowski pluton specjalny ZOMO zakładał w 1978 roku Janusz Łabuz. Dowodził nim do roku 1984. Jego następca Janusz Zawisza nie chce dzisiaj rozmawiać o tamtych czasach. Według Łabuza pluton liczył 25 starannie wyselekcjonowanych milicjantów. Ich dawny dowódca twierdzi, że on i jego ludzie czasem odmawiali wykonywania niektórych rozkazów, nigdy nie zdarzyło się, by któryś nadużył uprawnień, a pluton przede wszystkim szkolił się do działań antyterrorystycznych i służył jako ochrona cywilnych samolotów przed porwaniami. Do służby w ZOMO miała go popchnąć, jako absolwenta AWF, bieda. Nie chce mówić, zasłaniając się tajemnicą służbową, o swym udziale w zwalczaniu opozycji. Obecnie jest policjantem. W 1989 roku zakładał ich związek zawodowy i do dzisiaj jest jego szefem.

- O tym, że Łabuz był w plutonie specjalnym, nie wiedziałem - mówi Gil, który z dawnym zomowcem, a w III RP związkowcem, współpracuje w Komisji Dialogu Społecznego.

Zaufani awansują

Janusz Łabuz nie jest wyjątkiem. Większość zawodowych milicjantów, którzy służyli w ZOMO, przeszła potem do policji. Janusz Zawisza był np. policjantem do 2003 r. - ZOMO nigdy nie przeszło weryfikacji. Gen. Kiszczak upychał służących tam zawodowych milicjantów w innych formacjach. My tworząc policję staraliśmy się, aby nie trafiali tam ci, którzy mieli coś na sumieniu, ale nie zawsze się udawało - przyznaje Krzysztof Kozłowski. I tłumaczy, że po likwidacji ZOMO państwo nie miało praktycznie żadnych sił zwartych, które mogłyby być wykorzystane w sytuacjach poważniejszego zagrożenia porządku publicznego, choćby podczas meczów piłkarskich.

- Brak weryfikacji, a później pracy wychowawczej z byłymi zomowcami spowodował, że wielu z nich było potem wrogo nastawionych do demokratycznej władzy, tęskniło za komuną - uważa Mieczysław Gil.
Niewinni i czyści

Dzisiejszy policjant wysokiej rangi, a dawny zomowiec, który zgadza się rozmawiać tylko anonimowo, opowiada, że z lat stanu wojennego nie ma sobie wiele do zarzucenia.

- Może komuś, kto nie zasłużył, dałem w pysk... - wspomina. Uważa, że wtedy najwyżej co dziesiąty jego kolega był nadgorliwcem, który w akcjach szukał okazji do wyżycia się. Podkreśla, że wbrew powszechnemu przekonaniu w czasie szkolenia nie przechodzili prania mózgów, nie byli faszerowani narkotykami czy wódką. Przyznaje, że w tamtych czasach odwrócili się od niego dosłownie wszyscy znajomi. Uważa, że psychologia tłumu działa jednakowo wśród demonstrantów i wśród zomowców.

- Wystarczy iskra, by doszło do zwarcia i walki - tłumaczy. Uznaje się za szczęściarza, bo los nigdy nie rzucił go w taką sytuację jak w kopalni "Wujek".

Już jako policjant spotykał się wiele razy z agresywnym tłumem.

- Przeciwnik zachowuje się bardzo podobnie jak wtedy, tylko motywacje ma zupełnie inne - mówi. I przyznaje, że w tamtych dawnych czasach zomowcy zasługiwali na okrzyki: gestapo, gestapo, gestapo. Epitet, który towarzyszył ZOMO przez całą ich 33-letnią historię, a który dostały w "spadku" po zomowcach dzisiejsze policyjne oddziały prewencji.

Komentarze 3

Komentowanie zostało tymczasowo wyłączone.

Podaj powód zgłoszenia

d
dlugopis
marszalkowski jako ekspert i historyk wspolpracujacy z p. Dudkiem? CIEKAWE!!!
a łabuz też nieciekawa postać.
m
mietek
Ostatnią rzeczą, która nam jest potrzebna to formacja złożona z ludzi, którzy lubią bić innych. Policjant nie ma bić, ma w razie potrzeby obezwładnić i odstawić do aresztu.
s
stb
No wlasnie nie ma zadnej zwartej ekipy do wchodzenia na stadiony. Czasy sie zmieniaja i swiadomosc policjantow tez, kazdy ma swoe zdanie i model bezmozga zomowca sie nie sprawdzi. Natomiast potrzebna jest formacja ktora po prostu co tu duzo mowic lubi sie bic zeby nie uzyc innego slowa tak jak lubia kibole. I dopuki stadionami beda zadzic oni puty taka sytuacja jaka jest obecnie bedzie norma. Moj kolega jest w hiszpanskiej policji w tzw. antydisturbio czyli w takim zomo, jezdzi na mecze i nie zaluje nikomu, tylko ze tam kibole jak widza ich wchodzacych na stadion to sie juz 2x zastanowia, bo oni nie sa banda szczeniakow z lapanki w szkolce policyjnej ale konkretna formacja, ktora ma konkretne zadania. Tego niestety brakuje w polskiej policji, bo wciaz pokutuja stereotypy zomo sromo itp. Potrzebny jest jeden policmaster z jajami, ktory powola taka formacje ktora w cholere wysle stadionowych dzikusow i juz sam ten wyczyn zmieni jej oblicze chocby i sie nazywali wlasnie zomo. Dzis stadion i jego okolice to nie miejsce walki z systemem, ale kolejne miejsce gdzie powinien byc porzadek, czego sobie i Panstwu zycze.
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska