https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Ania Iwanek, zwyciężczyni „The Voice Of Poland”: Jeśli można dać piosenką zastrzyk dobrej energii, to jestem do tego pierwsza

Paweł Gzyl
Właśnie wygrała tegoroczną edycję „The Voice Of Poland”. Do tej pory śpiewała hobbystycznie, pracując w gastronomii. Nam zdradza jak zamierza połączyć muzykowanie z prowadzeniem restauracji. Oto najlepszy głos w Polsce – Ania Iwanek.

- Ochłonęłaś już po finale?

- Jeszcze nie do końca. Postawiłam statuetkę u siebie w knajpie na półce barowej i jeszcze nikt po nią nie przyszedł. Chyba więc faktycznie jest moja. (śmiech)

- Jak świętowałaś zwycięstwo?

- To, co się działo po finale, jest zamazane dla mnie. Gdy skończył się program, od razu zostałam wzięta w obroty na ściance przez fotoreporterów z różnych mediów. To było jak na jakiejś taśmie: następny, następny, następny. I tak przez dwie godziny. Ja na co dzień chodzę w płaskim obuwiu, a tam byłam w wysokich kozakach prosto ze sceny. Marzyłam więc, aby wreszcie móc być boso. Ale wystałam do końca. Potem była impreza wieńcząca program, podczas której spotkaliśmy się wszyscy po raz ostatni z finalistami i trenerami.

- Jak to jest mieć najlepszy głos w Polsce?

- Przede wszystkim to wielkie poczucie wdzięczności, bo to zwycięstwo jest dla mnie bezpośrednim komunikatem od widzów, że oni tak właśnie uważają. To dla mnie wielki podmuch wiatru w żagle i wiadomość: „Hej babo, weźże to rób!”.

- Zastanawiałaś się dlaczego telewidzowie wybrali akurat ciebie?

- Ciągle się nad tym zastanawiam (śmiech). Tak naprawdę każdy miał jakiś swój powód. Dla mnie najważniejsze w śpiewaniu jest to, że mogę się połączyć z odbiorcą. I wierzę, że to musiał być ten czynnik. Każda osoba, która na mnie głosowała, musiała czuć to, co śpiewam.

- Kto był twoim największym konkurentem w finale?

- Ja tego tak nie postrzegałam. Myśmy wszyscy byli tam bardzo różni. Ta edycja była chyba wyjątkowa: skupisko muzycznych talentów na jeden metr kwadratowy, było wprost niebywałe. Każdy zasługiwał na zwycięstwo i zasługuje teraz na piękną karierę. To nie tylko zdolni, ale też dobrzy ludzie. Mimo, że program polega na rywalizacji, wszyscy się wspieraliśmy, jak jakaś rodzina. Byliśmy życzliwi dla siebie, pomagaliśmy sobie i dużo ze sobą gadaliśmy.

- Nie czuć było w ogóle tej rywalizacji?

- Nie. Kiedy wpadaliśmy do studia, witaliśmy się od razu: „Siemano! Jak się macie? Jak dzisiaj nastroje?”. A znaliśmy się tak naprawdę niedługo – zaledwie kilka miesięcy.

- Jak to się stało, że się zgłosiłaś do „The Voice Of Poland”?

- To działo się równolegle z tym, kiedy z moimi wspólnikami pertraktowałam zakup lokalu w Warszawie. A wiadomo jak to z negocjacjami bywa: raz szło gładko, a kiedy indziej były zakręty. I nadszedł taki moment, że byłam podminowana, iż to się nie uda. Pomyślałam więc, że skoro nie będę miała knajpy, to będę śpiewać. I wysłałam zgłoszenie – a to był ostatni dzień, w którym można było to zrobić. Ten gorszy dzień szybko minął i ostatecznie z tą knajpą wszystko wyszło. A chwilę potem dowiedziałam się, że dostałam się na dalszy etap „Voice’a”. Wszystko zaczęło się więc toczyć równolegle.

- Wcześniej nie myślałaś nigdy, żeby się zgłosić?

- Oglądałam te programy od lat z wypiekami na twarzy, jeszcze od czasów pierwszego „Idola”. I jakaś część mnie zawsze myślała: „Ach, też bym sobie tam poszła i zobaczyła jak to jest”. Żyłam jednak z dnia na dzień, pracując w gastronomii, którą też bardzo kocham, ale która jest bardzo angażująca. Równolegle prowadziłam działalność wokalną: występowałam z sound systemem czy w Klubie Komediowym. Zaspokajałam więc też jakoś swoją muzyczną pasję. I tak zeszło do teraz.

- Dlaczego wybrałaś na trenera Kubę Badacha?

- Ja wszystko robię na żywo. Idąc do programu, nie robiłam żadnych założeń. „Zobaczymy, co będzie” – myślałam. Po przesłuchaniu w ciemno, część trenerów się wzajemnie poblokowała, więc na placu boju zostali Kuba oraz Tomson i Baron. Kiedy jednak już śpiewałam do trenerów odwróconych do mnie twarzami, czułam, że oczy same mi zjeżdżają w stronę fotela Kuby. Potem mieliśmy okazję trochę dłużej porozmawiać i mój wewnętrzny kompas wskazał ostatecznie właśnie na niego.

- Kuba był pierwszy raz trenerem i wydawał się być bardzo przejęty i zaangażowany. Tak było naprawdę?

- Tak. To wspaniały człowiek i trener. Jeśli ktoś będzie się zgłaszał do „Voice’a”, to serdecznie go wszystkim polecam.

- Jaki miał wpływ na to, jak prezentowałaś się w programie?

- Podczas programu mamy warsztaty z trenerami, w trakcie których przygotowują nasze wykonania. A Kuba jest kopalnią wiedzy i anegdot. W takich momentach, kiedy człowiekowi było trudniej, on był nas w stanie podbudować. Pamiętam, jak przyjechaliśmy po przesłuchaniach w ciemno na bitwy i pierwszy raz spotkaliśmy się w naszych drużynach. Kuba wpadł do nas i siedział z nami przez półtorej godziny. Opowiadał różne anegdoty z branży, rozładowując nasz stres. Dzięki temu nie byliśmy na starcie aż tak przerażeni, jak moglibyśmy być.

- Który odcinek programu był dla ciebie najtrudniejszy?

- Nokaut. Nie do końca odnalazłam się w tej piosence. Może też byłam trochę zmęczona, bo tempo było zawrotne. Byliśmy ostatnią drużyną, a do tego znalazłam się prawie na samym końcu. Było nas siedem osób i każda, która po kolei wychodziła, była po prostu wspaniała. Kiedy w końcu zostałam sama, przeraziłam się: „Gdzie oni wszyscy poszli? Co ja tutaj robię”. (śmiech) Chciałam się wręcz schować za jakąś kotarą. Do tego formuła nokautów jest taka, że na krzesłach siadają najpierw cztery pierwsze osoby, a następne trzy, aby na którymś z tych krzeseł usiąść, muszą kogoś zrzucić. To jest bardzo nieprzyjemne. Wiadomo – to decyzja trenera, ale musisz do kogoś podejść i go przeprosić. Tak się tego wstydziłam, że wręcz wolałam, żeby było na odwrót.

- Z którego wykonania jesteś najbardziej zadowolona?

- Z „Proud Mary” Tiny Turner. To wykonanie sprawiło, że pomyślałam: „Hej, właśnie to chciałabym robić”. To była moja muza, moja forma ekspresji. Już sama możliwość wykonania tej piosenki ze wspaniałym zespołem Krzysztofa Pszony, była dla mnie nagrodą samą w sobie. Bardzo sobie cenię też moją bitwę z Ulką Kozielską w „Lose Control” Teddy’ego Swimsa. Bardzo szybko znalazłyśmy bowiem świetne porozumienie. Pamiętam, że Ulka weszła ciut spóźniona na zgrupowanie przed bitwami. Kiedy pojawiła się w sali, nasze spojrzenia się spotkały i od razu pomyślałam: „Aha, to moja para”. Choć byłyśmy konkurentkami do dalszego etapu w programie, nie miało to dla nas znaczenia. Chciałyśmy się dobrze bawić, świetnie zaśpiewać razem i pobyć ze sobą razem. Ulka nocowała u mnie przed tą bitwą, poszłyśmy na pizzę, pogadałyśmy ze sobą, poćwiczyłyśmy u mnie w chałupie. I to było super.

- A duet z Kubą w „Love Never Felt So Good” Michaela Jacksona?

- To była wielka radocha. Kiedy obudziłam się tego dnia rano, miałam spadek formy. Nadszedł finał i miałam poczucie, że przebiegłam maraton, zostały mi tylko dwa kilometry, ale fizycznie i psychicznie jestem już zmęczona. Tym bardziej, że kiedy nie było w mnie telewizji, to normalnie pracowałam w knajpie. Mając przerwę między wejściami na scenę, robiłam w telefonie grafik dla kelnerów na następny tydzień. Kiedy jednak wyszłam do Kuby, żeby zaśpiewać z nim piosenkę, od razu mnie odpaliło: „Dobra, robimy!”. Bo on jest tak dobrą i ciepłą osobą, że potrafi cię wesprzeć na duchu nawet tylko tym, że patrzy ci w oczy. Zeszłam więc z tej sceny z poczuciem, że było super.

- Świetnie wypadł też twój singiel – „Nie potrzeba mi nic”. Dobrze się czujesz w tej piosence?

- Jasne. To było niezłe wyzwanie. Przyjechałam rano z innymi uczestnikami „Voice’a” do studia Hotelu Torino i w jeden dzień oni stworzyli dla każdego nas osiem singli. To wymaga niesamowitych umiejętności i sprawności w tym temacie, że to się udało. Kuba śmiał się, że on pisze czasem jedną piosenkę dziesięć lat, a tu proszę – jedna chwila i gotowe.

- Wolisz takie energetyczne i dynamiczne piosenki niż ballady?

- Tak. Lubię, kiedy jest energia na scenie. Dlatego ta „Proud Mary” to moje ulubione wykonanie. Bo w takiej muzyce czuję się najlepiej. I to bym chciała dawać ludziom. Kiedy widzę radość na twarzach widzów, dla których śpiewam, to mnie wręcz niesie. Naokoło jesień, zimno, ciemno i jeśli można swoją piosenką dać ludziom zastrzyk pozytywnej energii, to ja jestem pierwsza w kolejce do tego.

- Mówimy tu o piosence Tiny Turner, w programie ktoś nazwał cię „polską Janis Joplin”. To właśnie gwiazdy z lat 60. czy 70. są dla ciebie największą inspiracją?

- Rozrzut moich ulubionych artystów jest od Sasa do Lasa. To oczywiście Tina i Janis, ale kocham też totalnie Ninę Simone, gdybym miała jeszcze bardziej zachrypnięty głos, to chciałabym być Tomem Waitsem, zakatowałam wszystkie płyty Thoma Yorke’a i Radiohed i spędziłam dużo godzin ze stonowanymi melodiami, zapodawanymi na gitarze przez Sufjana Stevensa.

- Niektórzy internauci porównują twój wokal do wokalu Natalii Przybysz. Co ty na to?

- To miód na moje serce. Natalia jest jedną z moich ulubionych polskich wokalistek. Jej płytę „Prąd” grałam swego czasu na okrągło. Bardzo przyjemnie było móc usłyszeć Natalię na żywo podczas finałowego odcinka. Nie znamy się osobiście, ale mam wrażenie, że poznałam ją trochę przez muzykę, jaką wykonuje. Jej teksty bardzo do mnie trafiają.

- Po twoim zwycięstwie internauci wyszperali, że pracowałaś przy poprzedniej edycji „Voice’a” i uznali, że dzięki temu byłaś faworyzowana przez trenerów. Co o tym sądzisz?

- W jakimś tam stopniu prawda: pojawiłam się na planie czternastej edycji programu, ale tylko w charakterze stażystki. Kiedyś miałam chwilę zwątpienia w moją przyszłość w gastronomii, chciałam spróbować czegoś innego, a że lata temu chodziłam do szkoły na Ursynowie na kierunek produkcji filmowo-telewizyjnej, to byłam nieco zaznajomiona z tematem. I w zeszłym roku postanowiłam sprawdzić wiedzę w rzeczywistości. Byłam odpowiedzialna za odprowadzanie uczestników od fryzjera do kostiumów, potem do makijażystek i na scenę. I tyle. To było super wydarzenie i fajnie było zobaczyć je od środka.

- Czyli nie było ustawki?

- (śmiech) Nie było. Staram się nie czytać tych komentarzy, ale z drugiej strony korci mnie to, bo to przecież jakiś feedback od widzów. Dzięki temu dowiedziałam się o sobie kilku absurdalnych rzeczy, które nie są prawdą: choćby tego, że mam obrzydliwie bogatego ojca, który prawie kupił TVP dla mnie i wszystko mi ustawił (śmiech). To jest śmieszne. Albo, że dziadek ma cukiernię Olsza. Tymczasem cukiernia tak naprawdę nazywa się Olczak i Syn. Czyli gdzieś dzwonią, ale nie wiadomo w którym kościele (śmiech).

- Cóż: będziesz się musiała do tego przyzwyczaić, bo to cena obecności w show-biznesie.

- Niby tak. Ale zgłaszając się do „Voice’a”, przeczytałam dokładnie regulamin i tam było napisane, że jego uczestnikami nie mogą być osoby, które są powiązane rodzinnie z producentami i trenerami tego show. Czyli nie był to mój przypadek. Chociaż już czytałam gdzieś, że wszyscy producenci „Voice’a” to moi ojcowie. (śmiech) Traktuję to z dystansem, bo w końcu to widzowie zadecydowali o mojej wygranej. No chyba, że mój ojciec kupił 35 tys. telefonów na kartę i wysłał na mnie z każdego głos. (śmiech)

- Co zrobisz z wygraną?

- Chcę odwiedzić tatę, babcię i dziadka w Kanadzie. Ostatni raz byłam tam jakieś 24 lata temu. No a poza tym, jak się prowadzi knajpę, to 50 tys. zawsze się przyda. Szczególnie, kiedy planuje się w niej remont.

- Nagrodą za zwycięstwo w „Voice’ie” jest też nagranie debiutanckiej płyty. Masz już na nią pomysł?

- Ja mam tyle pomysłów, że to jest wręcz klęska urodzaju. (śmiech) Na razie będę się musiała spotkać z wytwórnią i ustalić, jak to będziemy procedować. Jeszcze kurz nie opadł po finale. Zaczniemy jednak rozmawiać: oni zobaczą, co ja mam do powiedzenia, a ja zobaczę, co oni. I będziemy działać. Na pewno chcę zrobić tę płytę i ją zrobię, bo dostałam niesamowite wsparcie od widzów programu i nie chcę ich zawieść. To dla mnie ważny impuls i już nie wiem, co bym musiała jeszcze dostać, żeby wziąć się za śpiewanie na poważnie.

- Masz jakieś własne utwory?

- Oczywiście. Jestem taką trochę maszynką do produkowania melodii. Przez lata brałam udział w wielu jam session w Warszawie i to mnie mocno ukształtowało. Lata temu pracowałam w barze o nazwie Razzmatazz i pewnego dnia mieliśmy tam wieczór z muzyką na żywo. Dołączyłam więc do zespołu na ostatnie kilka piosenek. Od nich też dowiedziałam się, że są w Warszawie jam session i w ogóle co to jest. Tak trafiłam do Klubu 55, gdzie w środę odbywały się takie spotkania. Szybko stał się to dla mnie najważniejszy punkt tygodnia. Początkowo przychodziłam i stałam zawstydzona pod ścianą, czekając aż będzie końcówka imprezy i wszyscy będą pijani lub nikogo już prawie nie będzie, żeby dołączyć do nich i zaśpiewać. Z czasem nabrałam jednak odwagi.

- A jak zaczęło się twoje śpiewanie?

- Śpiewałam od małego, chyba jak wszystkie dzieciaki.

- W twojej rodzinie są jakieś muzyczne tradycje?

- Tata gra na gitarze i śpiewa, mama też lubi sobie pośpiewać. Rodzice wysłali mnie i dwie siostry) do szkoły muzycznej, ale jako roztrzepany dzieciak, który wolał grać w gry komputerowe niż ćwiczyć sonaty na pianinie, za długo się tam nie utrzymałam. Dwa lata. Potem w pewnym momencie powiedziałam mamie i tacie, że muszę grać na saksofonie. Rodzice pozytywnie zareagowali na ten pomysł i w naszym domu pojawił się ten instrument. Skończyło się jednak na tym, że nauczyłam się tylko grać czołówkę z „Mody na sukces”. Bo po to go chciałam. (śmiech) Niestety: nigdy nie miałam cierpliwości do ćwiczeń.

- Nie chciałaś zdobyć muzycznego wykształcenia, żeby muzykowanie stało się twoim zawodem?

- Zaczęłam pracować w knajpie już w klasie maturalnej. Tam było dla mnie wtedy prawdziwe życie: zarabiałam pieniądze, bo chciałam być niezależna i żyć na własny rachunek. Śpiewanie było czymś na boku. Gastronomia pozwalała mi to łączyć. Pracowałam po nocach i spałam w ciągu dnia. Ważne było, żeby przekimać te siedem godzin – a kiedy, to już było mi wszystko jedno. Opowiadał mi taki tryb życia.

- Te jam session, o których mówiłaś, to były twoje pierwsze publiczne występy?

- Wcześniej miałam zespół w liceum. Nazwaliśmy się z chłopakami Nevermind i graliśmy covery Scorpions, The Police czy Erica Claptona. Pewnego razu wystąpiliśmy z okazji święta szkoły w auli naszego liceum. Zagraliśmy jakieś 5-6 numerów, bo tyle przygotowaliśmy, a tu ludzie chcieli więcej. Chłopaki zaczęli więc jamować, a ja wzięłam książkę do biologii i zaczęłam improwizować teksty o limfocytach, robiąc z tego piosenkę. (śmiech) Wtedy po raz pierwszy poczułam moc w moim śpiewaniu.

- Co było potem?

- Kilka zespołów, między innymi Rubber Dots, z którym graliśmy dobrych parę lat. Do tego składy soundsystemowe i jam session, gdzie tylko się da. W 2014 roku dołączyłam do Klubu Komediowego. Najpierw byłam tam menedżerką baru, a potem zaczęłam pojawiać się w niektórych spektaklach. To w dużej mierze improwizacja teatralna. Gramy sceny bez scenariusza, bez wcześniej ustalonych postaci, bez scenografii - wszystko jest wymyślane przez nas na scenie oraz przez widownię, która podrzuca nam imiona bohaterów, miejsce, w którym zaczyna się scena lub co ważnego dla tych postaci się wydarzyło przed chwilą. Przez jakiś czas byłam członkinią składu Musicalu Improwizowanego, który świetnie w sobie łączył improwizację teatralną i muzyczną - takie trochę ImproJamSession.

- Kilka lat temu internetowym viralem stała się twoja piosenka, będąca parodią reklamy sklepu Apart. Jak ona powstała?

- No właśnie z Klubem Komediowym. Też była ponura jesień, trwał covidowy lockdown. I wtedy pojawiła się ta reklama. Mateusz Lewandowski wpadł na pomysł stworzenia tekstu, który ją parodiuje. Akompaniator Maciek Chwała podchwycił temat i skomponował muzykę. Przyjechałam do niego mieszkania i nagrałam swój wokal. Tak powstała piosenka, będąca rodzajem dowcipu dla naszych przyjaciół, która zaczęła żyć swoim życiem i stała się hitem w internecie.

- Zaśpiewałaś też piosenkę „Miasto” do głośnego filmu „Miasto 44” o Powstaniu Warszawskim.

- To też był przypadek. Wspótworzyłam kiedyś z kolegami sound system 6T’s Club. Kiedy chłopaki wrzucali płytę z jakimś kawałkiem bez wokalu, to wtedy ja dośpiewywałam swoją wersję. Pewnego razu zaproszono nas na urodziny Coffee Karma, której szefem jest nasz znajomy. Wystąpiliśmy – i kilka dni potem odezwał się do nas jeden z uczestników tej imprezy, któremu spodobał się mój głos. Okazało się, że to Paweł Lucewicz, który parę lat później pracował nad muzyką do „Miasta 44” i zaproponował mi zaśpiewanie w tej piosence.

- Nakręcony do niej teledysk obejrzało ponad 30 milionów widzów w YouTubie. Nie chciałaś pójść za ciosem i zacząć profesjonalną karierę w muzyce?

- Miałam takie myśli. Ale czasem jestem trochę niebieskim ptakiem. Żyję tym, co dzieje się tu i teraz. Zaśpiewałam piosenkę, ale potem wracałam do knajpy i tam pracowałam. Może gdybym lepiej potrafiła nawigować w tym show-biznesie, to coś by się więcej podziało. Ale ja lubię być na scenie i śpiewać, a te wszystkie rzeczy naokoło, to już mniej.

- Pracujesz od siedemnastego roku życia w gastronomii. Kontynuujesz w ten sposób rodzinne tradycje?

- Poniekąd. Mój dziadek założył dawno temu cukiernię, która jest trochę takim słońcem, wokół którego orbituje nasza rodzina. Od dzieciaka biegałam więc pomiędzy kotłami z ciastem i bitą śmietaną. Stąd moja niebywała miłość do cukru. To chyba też genetyczne obciążenie. Jedną z naszych rodzinnych tradycji jest Tłusty Czwartek - jeśli nie jesteś w szpitalu lub za granicą, to przychodzisz w środę wieczorem do cukierni lepić pączki i kończysz dopiero w czwartek po piętnastej.

- To właśnie pączki są twoją cukierniczą specjalnością?

- Chyba najbardziej lubię robić bezę i ciasto marchewkowe. A do tego zalać wszystko syropem klonowym.

- Tak po amerykańsku?

- Raczej po kanadyjsku. Tak się bowiem składa, że mieszkałam w Kanadzie do trzeciego roku życia. Potem rodzina wróciła do Polski, aczkolwiek na dziś dzień mieszka tam moja babcia z dziadkiem i tata.

- Niebawem święta: jakie masz ulubione świąteczne specjały?

- Wiadomo - ciasto. Ale z potraw mniej oczywistych, to co roku pojawia się na naszym wigilijnym stole kasza jaglana z morelą – i ja to bardzo lubię. Babcia z kolei zawsze robi makaron z makiem i bakaliami. Jak nakazuje tradycja, trzeba wszystkich potraw spróbować, ale na ten makaron zawsze zostawiam sobie najwięcej miejsca.

- Wspominałaś, że otworzyłaś własny lokal. Co to takiego?

- Raczej wskoczyłam do jadącego już pociągu. Ten lokal to restauracja Między Nami Cafe przy ulicy Brackiej 20 w Warszawie, która w tym roku obchodziła trzydzieste urodziny. Jest to lokal z niesamowicie bogatą historią i wspaniałą społecznością, która wytworzyła się wokół niego. Teraz wraz ze wspólnikami chcemy to wszystko wyciągnąć trochę bardziej na światło dzienne.

- Jak pogodzisz prowadzenie restauracji ze śpiewaniem?

- Mam zamiar robić jedno i drugie. Nie wiem jeszcze jak, ale wierzę, że to się da pogodzić. Słyszałam, że Ryan Gosling też ma knajpę, a przecież jest zabiegany. Aktorzy i muzycy często prowadzą restauracje lub bary. Poza tym mam wspólników, to nie jest więc tak, że wszystko muszę robić sama. Kiedy będę musiała wyjechać na koncert, to oni się wszystkim zajmą, a ja to nadrobię, kiedy wrócę. (śmiech)

- No właśnie: zaraz po twoim zwycięstwie rozległy się głosy, że powinnaś reprezentować Polskę na Eurowizji. Co ty na to?

- Czemu nie? Nie ma sprawy. Zrobimy fajną piosenkę i mogę jechać. Nie mam nic przeciwko temu. Gdzie teraz jest Eurowizja?

- W Szwajcarii.

- Chętnie pojadę. Byłam tam chyba tylko raz w życiu przez chwilę. (śmiech)

Czytaj też:

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska