https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Gabriela Muskała: Dobrze wiem, czego aktor potrzebuje, by stworzyć rolę i otworzyć się na trudne emocje

Paweł Gzyl
Gabriela Muskała
Gabriela Muskała Sebastian Szwajkowski Radio Łódź
Znamy ją jako znakomitą aktorkę z takich filmów, jak „Fuga”, „7 uczuć” czy „Moje córki krowy” oraz seriali „Królestwo kobiet” i „Skazana”. Teraz debiutuje jako reżyserka za sprawą filmu „Błazny”. Odsłania w nim kulisy zawodu aktora – a nam opowiada czy porzuci granie dla reżyserowania.

- Kiedyś powiedziała pani w wywiadzie: „Początkowo myślałam, że bycie pedagogiem jest nie dla mnie”. Co więc sprawiło, że zaczęła pani uczyć w łódzkiej filmówce?

- Propozycja poprowadzenia bardzo ciekawych zajęć, które wydawało mi się, że dadzą coś studentom, ale dadzą też coś mnie. Że będzie to praca polegająca na wymianie naszych doświadczeń. Nigdy nie interesowało mnie źle pojęte mentorstwo, czyli nauczanie i wykładanie studentom, co jest jedyną słuszną drogą w tym zawodzie. Ciekawiła mnie w spotkaniu z młodymi ludźmi wymiana - z zastrzeżeniem, że oni mogą wziąć coś z tego, co jest dla mnie ważne, ale mogą też to odrzucić, jeśli ich droga i wybory są inne. Szanuję to, że wszyscy się różnimy, mamy inne potrzeby i marzenia. Od lat miałam propozycje uczenia w szkole, ale wszystko to było jednostronne: nauka prozy czy wiersza. To mnie nie uruchamiało. Natomiast tutaj miałam możliwość dotknięcia czegoś nowego, fascynującego.

- No właśnie: wykładała pani aktorską improwizację. Jak można uczyć czegoś, co z natury ma być spontaniczne?

- Ma pan rację, improwizacji nie można nauczyć. Ale można umysł i ciało do improwizacji przygotować. Im bardziej aktorzy są osadzeni w postaci, im bardziej są skupieni, a mniej się kontrolują, tym lepiej. Spontaniczność jest cechą dziecięcą, którą niestety dorośli często tłamszą. To jest skupienie się na tu i teraz. Materiałem, na którym się pracuje w metodzie improwizacji nie są słowa sztuk, napisanych współcześnie, 50 czy 100 lat temu, tylko słowa aktorów, którzy napełnieni wiedzą o swoich postaciach i ich relacjach, naturalnie wydobywają je z siebie w dialogach czy monologach. Poprowadzenie tego rodzaju zajęć wydało mi się bardzo ciekawe.

- Teraz mamy film „Błazny”, który nakręciła pani ze swymi studentami z łódzkiej filmówki. To efekt właśnie tych zajęć z improwizacji?

- Improwizacje aktorów były podstawą scenariusza, jednak na planie - poza kilkoma monologami do kamery - już nie było improwizacji. Kiedy od ówczesnego rektora, Mariusza Grzegorzka, dostałam propozycję realizacji dyplomowego filmu, nawet przez sekundę się nie wahałam. Wiedziałam o czym i jak chcę opowiedzieć. W procesie powstawania scenariusza paradoksalnie pomogła mi pandemia. Dzięki niej zyskałam czas na pisanie.

- Postanowiła pani opowiedzieć historię autotematyczną – o studentach walczących o rolę u słynnego reżysera. Dlaczego?

- Bo historia o aktorstwie to moje doświadczenie. Tam są wątki miłosne, kryminalne, również komediowe, ale pod warstwą fabularną snuje się metaforyczna opowieść o budowaniu roli. O zmaganiu się aktora z dotarciem do serca swojej postaci. Główny bohater ma zagrać Kaina – musi więc dotknąć tego, co uczynił ten biblijny bohater. Dopiero potem, w trzeciej części filmu, zastanawiamy się, czy to wydarzyło się naprawdę.

- Jak wiele z prawdziwych doświadczeń swych studentów wykorzystała pani w tym scenariuszu?

- Główna historia oczywiście nigdy się nie wydarzyła, jest filmową fikcją. Natomiast dwie sceny, pokazujące nadużycia ze strony mentora – w tym przypadku reżysera, który ma dać im szansę na początek wielkiej kariery – są inspirowane historiami, jakie usłyszałam od studentów na przestrzeni 10 lat. A scena z fuksówką, kiedy główny bohater wyżywa się na swych młodszych kolegach, krzyczy na nich, a oni przerażeni stoją na baczność pod ścianą, to z kolei moje doświadczenie sprzed 30 lat, kiedy fuksówka przypominała bardziej falę w wojsku niż zabawę, mającą na celu przygotować młodych ludzi do zajęć w szkole aktorskiej. Niestety: wszystko zależy od człowieka. Jeżeli spotykamy się z kimś, kto ma kompleksy, bo dostał w życiu bęcki, to tutaj może się wyżyć na kimś bezbronnym i zależnym od niego. Na szczęście teraz fuksówki zostały zakazane w szkołach aktorskich, choć rocznik, z którym zrobiłam film, jeszcze ją przechodził - oczywiście nie tak hardkorowo, jak ja przed laty.

- Z filmu wynika, że studenci aktorstwa to szalenie rozemocjonowana grupa młodych ludzi, która żyje we własnym świecie. Tak jest naprawdę?

- Nie wiem jak jest teraz, bo po niedawnej rewolucji, która przetoczyła się przez szkoły aktorskie, dano studentom więcej oddechu, wolne dni, większe prawa do wypowiadania swojego zdania i mówienia „nie”. Natomiast wcześniej często o studentach szkół teatralnych mówiono, że to sekta. Oczywiście to skrajna opinia, ale ilość zajęć, jakie ja miałam na studiach 30 lat temu, czy jakie miały roczniki, które prowadziłam jeszcze parę lat temu w filmówce, po prostu była nieprawdopodobna. Studenci nie mieli wolnych sobót i niedziel, zajęcia odbywały się prawie non stop. Mało tego: trwały od wczesnego rana do późnego wieczora, po czym trzeba było jeszcze samodzielnie lub w grupie przepracować uwagi, jakie dali profesorowie i przygotować sceny na następny dzień. Ponieważ nie było na to czasu podczas dnia, ze względu na zajęcia, pracowało się po nocach. A że młodość ma siłę i brakuje jej świadomości, że to wszystko odbije się po iluś tam latach na naszym zdrowiu, nikt się temu nigdy nie sprzeciwiał. A przecież jest jeszcze życie osobiste: trzeba spotkać się, zrobić imprezę, pójść na piwo, umówić się na randkę. Tymczasem nie było miejsca ani czasu, by wychodzić poza mury szkoły i poza własne aktorskie towarzystwo. Stąd szkoła aktorska dla ludzi z zewnątrz wydawała się klasztorem, a studenci aktorską sektą.

- Studentom z „Błaznów” zaciera się granica między fikcją a rzeczywistością. To ze względu na tę intensywność nauki, o której pani mówi?

- To bardziej dotyczy istoty naszego zawodu. Chciałam tym filmem zadać pytanie, ile my aktorzy możemy oddać z siebie dla roli. Gdzie postawić granice postaci, którą gramy, żeby nas nie zjadła. Żebyśmy pamiętali, że jesteśmy sobą, a tu i teraz tylko użyczamy naszych emocji kolejnym filmowym czy teatralnym bohaterom. To są pytania, które właściwie towarzyszą mi całe życie, od kiedy zaczęłam grać. Początkowo myślałam, że „Błazny” będą hermetycznym filmem, zrozumiałym tylko przez środowisko filmowe i teatralne, a tu okazało się na spotkaniach po filmie, które miałam na różnych festiwalach, że widzowie odbierają go w bardzo osobisty sposób. „Błazny” miały premierę na prestiżowym Warszawskim Festiwalu Filmowym, gdzie pokazywano 77 filmów fabularnych z całego świata – i trafiły na trzecie miejsce w plebiscycie publiczności. Wygraliśmy Sopot Film Festival właśnie głosami widzów, na TofiFeście jedna pani powiedziała po seansie, że to jest film o każdym z nas, bo każdy z nas całe życie, kiedy nie jest sam, coś kreuje i gra: w pracy, w domu, w sklepie. Widzowie doceniają też wiedzę o aktorach, o ich ciężkiej pracy, jaką zyskują dzięki temu filmowi.

- „Błazny” pokazują, że zbytnie utożsamienie się z rolą jest niebezpieczne. To częstszy przypadek wśród studentów i młodych aktorów niż wśród tych doświadczonych?

- Od wykształcenia zawodowego wiele zależy. Ale też od osobowości. Są te silne, które potrafią sobie i innym stawiać granice, ale są też bardzo wrażliwe, kruche, które łatwo zranić. Obecnie w szkołach teatralnych zatrudniany jest psycholog, również podczas egzaminów wstępnych, który obserwuje wraz z egzaminatorami młodych ludzi. Aktorem nie może zostać ktoś, kto jest czystą wrażliwością i nie ma naturalnego, ochronnego pancerza, bo najzwyczajniej w świecie by zwariował. Każda rola, w której grałby jakąś traumę, zabiła by go emocjonalnie. Niestety zdarzały się przypadki, dotyczące w większości aktorów-amatorów, że kiedy trafiali na reżysera, który nie dbał o to, by poprowadzić ich z troską o emocjonalny dobrostan, ta współpraca kończyła się dla nich ciężkim uszczerbkiem na zdrowiu psychicznym.

- To casus pamiętnej „Szamanki” Andrzeja Żuławskiego z Moniką Petry.

- Między innymi. Reżyser bierze młodą osobę, która ma wrażliwość na wierzchu i łatwo ją można rozdrapać, by pięknie zagrała emocjonalne sceny. Ale potem film się kończy, a reżyser odwraca się plecami, bo idzie zmontować film i już nie dba o to, jak te rozdrapane rany w kimś, komu powierzył rolę, zabliźnić. Takich przykładów naturszczyków, którzy oddawali filmowi całych siebie, a potem lądowali w szpitalach psychiatrycznych, jest wiele. Szkoła, poza tym, że uczy różnych technik aktorskich, rozwija też świadomość przyszłego aktora i uczy go jak stawiać w sobie samym granice tworzonej przez siebie postaci. Od wielu lat powtarza się w naszym środowisku, że aktor powinien mieć wrażliwość motyla i skórę słonia - i jest to określenie w punkt.

- Film opowiada jak trudnym zawodem jest aktorstwo i jak wiele trzeba dlań poświęcić. Trzeba mieć powołanie do jego wykonywania?

- Chyba nie da się inaczej. Piękną rzecz powiedziała mi producentka naszego filmu. Kiedy obejrzała film, przyznała, że do tej pory miała niezbyt dobre zdanie o aktorach: że są roszczeniowi, skupieni na sobie, egotyczni. „I tu nagle zobaczyłam, jak niezwykle trudny macie zawód, ile was to kosztuje, jak wyniszcza. Zrozumiałam, że ten egoizm jest ratunkiem, kiedy schodzi się ze sceny czy z planu. Musicie siebie chronić. Bo na co dzień poświęcacie swoje emocje postaciom, oddajecie je i spalacie” – wyznała.

- To skąd ten prześmiewczy tytuł „Błazny”?

- Nie prześmiewczy, a przewrotny. Z tym tytułem wiąże się ciekawa historia. Długo go szukałam. Wszystko, co przychodziło mi do głowy, było zbyt wprost, zbyt banalne albo wydumane. Brakowało mi takiego strzału, który byłby chwytliwy, a jednocześnie zawierał sens i ducha filmu. Pewnego razu byłam w studiu Toya w Łodzi, gdzie robiliśmy dźwięk. W pewnym momencie zadzwonił mój telefon, więc chłopaki zatrzymali projekcję. Na ekranie w stopklatce zastygł jeden z głównych bohaterów, który wchodzi na imprezę swojego roku w czapce błazna. A do mnie dzwoniła producentka: „Gabrysiu, wysyłamy film na festiwal i muszę mieć tytuł. Teraz”. „Ale ja jeszcze nie wiem!” – odpowiedziałam w panice. I nagle spojrzałam na tę czapkę błazna na ekranie. Przypomniałam sobie, jak ludzie często pejoratywnie o nas mówią: „komedianci”, „kuglarze”, „aktorzyny”, „błazny”. Bo to taki nieodpowiedzialny zawód: powygłupia się, porobi miny i jeszcze za to bierze pieniądze. I przypomniałam sobie ostatnią piosenkę filmu - tę na napisach, do słów Wyspiańskiego ze „Studium o Hamlecie”, która jest najpiękniejszą definicją zawodu aktora. I słowa: „To nie są błazny, chociaż błaznów miano, oklaskiem darząc w oczy im rzucano, lecz ludzie, których na to powołano, by biorąc na się maskę i udanie, mówili prawdy wiecznej przykazanie”. I nagle wszystko mi się ułożyło - ten tytuł sam do mnie przyszedł.

- Jedna ze studentek grających w filmie, Magda Dwurzyńska, powiedziała w wywiadzie: „Gabrysia jest cudowną osobą. Podchodziła do nas z ogromną czułością. Otulała kokonem bezpieczeństwa”. Matkowała pani trochę tym młodym ludziom?

- (śmiech) Aż taką kwoczką nie jestem. Oni są młodymi, ale dojrzałymi ludźmi. Wielu reżyserów tego nie wie, ponieważ nigdy nie byli aktorami, ale ja dobrze wiem, czego aktor potrzebuje, by stworzyć rolę, by otworzyć się na trudne emocje. Na pewno nie trzeba do tego przemocy, presji, manipulacji czy innych przekroczeń. To bardzo nieuczciwa reżyserska droga na skróty. Aby zagrać jakąś traumę czy dramatyczne przeżycie, aktor nie musi być dodatkowo traumatyzowany przez reżysera. Wręcz przeciwnie: aktor potrzebuje czasu, uwagi, empatii i bardzo czułego poprowadzenia. I kiedy zaufa reżyserowi, otworzy się na wszystko. Ważne tylko, by potem zamknąć te emocje, wyciszyć, nie zostawiać aktora z tym samego.

- Jak to się robi?

- Dla mnie priorytetem było, by studenci zagrali piękne i mocne role, bo pójdą z nimi potem w świat. Ale zależało mi też, żeby nie doznali żadnych traum, tylko wyszli ze swoich ról jak najbezpieczniej. Dlatego poprosiłam, by w najtrudniejszych emocjonalnie scenach towarzyszyła nam Ania Skorupa – aktorski couch, która wcześniej prowadziła mnie, doświadczoną aktorkę, w roli Alicji w „Fudze”. I ja sobie tę współpracę z nią bardzo cenię. W jej warsztatach jest dużo psychologii, ale też trochę szamaństwa. Ona naprawdę ma narzędzia, by kogoś uruchomić, a potem z tego bezpiecznie wycofać.

- Główną rolę zagrał Sebastian Dela. Był już wtedy aktorem, czy jeszcze studentem?

- Był na tym samym roku, co reszta studentów, którzy zagrali w „Błaznach”. Nie chciałam brać nikogo z zewnątrz. Ponieważ to miał być dyplom ich roku, moim priorytet było, by zagrali w nim tylko studenci. Sebastian był jedynym z tej grupy, który już od trzeciego roku grał w filmach i serialach, dla niego „Błazny” nie były debiutem.

- W zabawnych epizodach pojawiają się wielkie gwiazdy: Krystyna Janda, Jan Englert i Robert Więckiewicz. Jak ich pani przekonała?

- Każdy z nich pojawia się w filmie dosłownie na kilkadziesiąt sekund, ale tego wspaniałego gestu, że zgodzili się od razu, że wsparli młodszych kolegów swoją obecnością, zarówno cała debiutująca obsada, jak i ja, nigdy nie zapomnimy. Krysia Janda przyjechała do nas w dniu pogrzebu bardzo bliskiej jej Barbary Krafftówny. Nie odwołała zdjęć – mimo że wypadły w taki dzień. Pojawiła się na planie i była z nami. Do końca życia będę jej za to wdzięczna. Robert Więckiewicz powiedział, że czytał scenariusz z ogromnym wzruszeniem, bo tak prawdziwie opowiada o naszym zawodzie. Swoimi słowami dodał nam wszystkim skrzydeł. Jan Englert wraz z dyrektorem naczelnym Teatru Narodowego, Krzysztofem Torończykiem, otworzyli nam podwoje mojego macierzystego teatru i mogliśmy bezkosztowo korzystać z jego przepięknych wnętrz. To był jakiś naddatek dobroci i wsparcia dla tych młodych ludzi i dla naszego projektu.

- Większość ekipy realizującej film to też debiutanci. To zaowocowało wyjątkową energią na planie?

- Tak, piękną energią. Siłą tego filmu są nie tylko młodzi aktorzy, ale cała ekipa, której nie widać na ekranie, a która go stworzyła. Debiutant nie musi mieć 20 lat, bo zawsze, kiedy coś tworzymy po raz pierwszy, mamy spojrzenie dziecka. Debiutantami poza aktorami i mną, byli w „Błaznach” operator, kostiumografka, montażyści, scenografka, producentka wykonawcza, charakteryzatorka i kompozytor - i mimo rozpiętości wieku od 20 do 60 lat, wszyscy mieliśmy w sobie ten wielki entuzjazm młodości, power debiutantów, który sprawił, że film powstał jak na skrzydłach.

- No i debiutantem jest Zbigniew Zamachowski, który stworzył muzykę do filmu.

- Każdy dojrzewa do czegoś w swoim czasie. Ja dojrzałam do reżyserii po pięćdziesiątce, a Zbyszek do tworzenia muzyki filmowej po sześćdziesiątce. (śmiech) Zaprosiłam go do współpracy, ponieważ wiedziałam, że kocha muzykę filmową, prowadzi audycję w Radiu Nowy Świat „Zamach na dziesiątą muzę”, ma tysiące płyt winylowych w domu. Nikt o tym nie wie, ale jako student pisał muzykę do etiud swoich kolegów. Nawet po szkole dostał propozycję stworzenia soundtracku do pełnometrażowego filmu – ale odrzucił ją, bo się przestraszył, a poza tym był już wziętym aktorem. Potem przez 40 lat tylko słuchał muzyki filmowej i komponował sobie różne kawałki do szuflady. A ja go zaprosiłam do współpracy, bo chciałam, żeby muzykę do filmu o aktorach napisał aktor.

- Co więcej: Zbigniew Zamachowski jest autorem muzyki do wspomnianej już, końcowej piosenki z filmu. Jak do tego doszło?

- Ja zaczęłam studia w Szkole Filmowej w Łodzi dziewięć lat po Zbyszku. I śpiewałam tę wspomnianą wcześniej piosenkę, która była hymnem fuksówkowym, przekazywanym kolejnym rocznikom od lat. Ale nie miałam pojęcia, kto do tego cudownego wiersza Wyspiańskiego napisał muzykę. Potem to się gdzieś rozpłynęło. Rocznik, z którym robiłam film, już tego hymnu nie znał. Kiedy zaprosiłam Zbyszka, aby napisał muzykę do „Błaznów” powiedziałam, że chciałabym umieścić w „Błaznach” piosenkę, którą 30 lat temu śpiewałam w szkole, tylko nie wiem kto ją napisał i jak go odnaleźć, by poprosić o prawa. Kiedy zanuciłam ją Zbyszkowi, uśmiechnął się tylko i powiedział: „No to już masz prawa - autor stoi przed tobą”. (śmiech)

- Mówimy, że aktorstwo to wymagający zawód i jest powołaniem, ale z drugiej w strony w „Błaznach” reżyser mówi do studentów: „Tak naprawdę to marzycie o okładce w „Tele Tygodniu”. Taka próżność nie jest czymś złym?

- Absolutnie nie. Są aktorzy, którzy uprawiają ten zawód też dla popularności, bo jest im z jakiegoś powodu potrzebna. Każdy z nas tak naprawdę szuka w aktorstwie czegoś innego. Ważne, czy za tym idzie uczciwe podejście do pracy. Bo jeśli prześlizgujemy się przez role i serwujemy widzom jakiś artystyczny półprodukt, a jednocześnie chcemy lśnić na okładkach, to już trochę nie w porządku. Ale jeśli ktoś gra uczciwie, oddaje roli swą wiedzę, technikę i talent w stu procentach, to czy robi to dla blichtru czy dla satysfakcji artystycznej, jest już jego prywatną sprawą.

- W „Błaznach” pada też stwierdzenie, że „aktorstwo to dżungla”. I dalej: „To nie jest zabawa, to brutalna walka”. Rzeczywiście tak jest?

- Jeden z bohaterów „Błaznów”, reżyser Gajda, stara się uzmysłowić studentom, że jak nie zawalczą o siebie, to świat aktorski ich przemieli i wypluje. Sama wielokrotnie to słyszałam. Ale według mnie w świecie artystycznym nie można dać się pożreć przede wszystkim własnym demonom. Czasem jest tak, że oddajemy jakiemuś obiecanemu nam projektowi serce i wiele miesięcy ciężkiej pracy, a potem słyszymy „jednak dziękuję” i naszą rolę dostaje ktoś inny. I z tym też trzeba umieć sobie poradzić. Ta walka o siebie polega również na tym, aby nie poddać się czyimś manipulacjom, własnym słabościom i nieumiejętności stawiania granic. Ale też nie bać się ryzykować i umieć odmawiać, by mądrze kierować swoją karierą. I w najtrudniejszych nawet rolach, potrafić zachować siebie.

- Dzisiaj patrzy pani już na „Błaznów” z dystansu. Warto było zmierzyć się z tą reżyserią?

- Warto jak nie wiem co! Kiedy dostałam od uczelni zielone światło do rozpoczęcia zdjęć, to był moment mojego wewnętrznego zwycięstwa. Bo kiedy zmieniły się władze filmówki i projekt stanął pod znakiem zapytania, nie wycofałam się i nie posłuchałam tych, którzy mówili, że ten film nie ma szansy powstać. Pisałam scenariusz w ciemno, bez umowy, ryzykując, że nie zostanie zrealizowany. Nie żałuję też ról, z których zrezygnowałam przez te cztery lata pracy nad „Błaznami”, by poświęcić się temu filmowi. Kiedy ma się pod opieką kilkanaście młodych artystów-debiutantów, i pisze się dla nich role, które będą ich wizytówką na początek zawodowej drogi, to jest to duża odpowiedzialność. Nie miałam lęków, przysłaniała je wiara w projekt i pewność, że zrobimy coś wartościowego. Bardzo dobrze też wiedziałam o czym i jak chcę opowiedzieć i jak poprowadzić aktorów. Jestem wdzięczna, że szkoła mi zaufała i podjęła to ryzyko.

- Kiedy wyreżyseruje pani drugi film?

- Kończąc „Błazny”, miałam już w głowie pomysły na dwa kolejne filmy, które układałyby się w tryptyk o aktorstwie. Niestety: niespodziewanie w tym samym czasie pojawił się w Polsce wysyp filmów na ten temat, m.in. „Sezony” i „Utrata równowagi”. Wszystkie one są bardzo różne, ale jednak dzieją się w środowisku aktorskim. To mi trochę spiłowało skrzydła. Mam jeszcze pomysł na zupełnie inny projekt, ale póki co zrobiłam sobie przerwę w pisaniu. Po reżyserskiej przygodzie z „Błaznami”, mam potrzebę powrotu do mojego pierwotnego zawodu - do grania.

- Czyli reżyseria nie zastąpi pani aktorstwa?

- Nie. Za bardzo kocham aktorstwo. To mój zawód ale też miłość. Nie wyobrażam sobie, bym chciała kiedyś poświęcić je dla pisania czy reżyserowania. Nowe artystyczne doświadczenia bardzo mnie wzbogacają, dają inną perspektywę, również w patrzeniu na aktorstwo. I oczywiście coraz trudniej jest mi pogodzić te liczne pasje, ale życie pokazuje, że wszystko się udaje, jeśli tylko bardzo tego chcemy.

Zobacz też:

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska