Jest gościnność polska, która działa zawsze, oprócz Światowych Dni Młodzieży i wigilii, gościnność węgierska, która ma charakter podarunkowy i kończy się dopiero wtedy, gdy gość nie zna węgierskiego, albo nie lubi salami, gościnność rosyjska, która posuwa się (mitycznie) do użyczania wszystkiego, łącznie z żoną, w co nikt nie wierzy, choć niejeden - zarówno mąż jak i gość - bardzo chciałby wierzyć.
No i gościnność słowacka. Zaznałem jej w zajeździe ,,Czarny wilk”, do którego nie zostałem wpuszczony, ponieważ przybyłem ze zbyt wielką grupą Polaków i była tam już jakaś rezerwacja. Nie pozwolono nam również skorzystać z toalety, ponieważ była ona tylko do dyspozycji gości. Makiaweliczna logika.
Pozbawiła mnie więc Słowacja nie tylko spokoju, na kilkanaście kilometrów do kolejnej stacji benzynowej, ale również unikalnej okazji obcowania z najgorszą kuchnią świata, w której wszystko co łemkowskie zostało zastąpione przez gluten. Narzekaliśmy w autobusie na tych Słowaków, bo nam dumę urazili, że jak to, Polaka wywalić, bo jakaś grupa ważniejsza, na pewno niemiecka, aż tu nagle w węgierskim Radio podali, że Słowacy pokonali ruskich w piłkę, tych co to gadają, że żony użyczą, a jak przychodzi co do czego, to ani żony, ani czekoladek, tylko wódka i Krym. Który też, oczywiście, słynie z gościnności.