Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Awanturnicy, paranoicy, samotni i zdesperowani dziwacy odwiedzają urzędy

Katarzyna Janiszewska
Najpierw proszą. Grzecznie. A jeśli to nie pomaga, płaczą, krzyczą, grożą, szantażują. Nie przyjmują odmowy. Przychodzą z siekierami i pałkami, rzucają popielniczkami. Żeby załatwić sprawę, opowiadają intymne szczegóły ze swojego życia, pojawiają się z dziećmi, by wzbudzić litość, zmyślają, łkają. Kilka dni temu do biura poselskiego PiS wpadł szaleniec. Jednego pracownika ranił, drugiego zabił...

Obsceniczne obrazki

Grzegorza Stawowego (PO) szantażował mężczyzna. Groził, że się zabije, jeśli radny nie załatwi mu mieszkania. Inna kobieta napisała bardzo osobisty list: o tym, że mąż ją bije, wykorzystuje seksualnie córkę, że ona nie może mieć więcej dzieci i jest bardzo nieszczęśliwa. - Czasem bywa nieswojo - przyznaje Stawowy. - Siedzę z człowiekiem sam na sam, w zamkniętym pokoju. Nie wiem, czego mogę się po nim spodziewać. Co najmniej kilkanaście osób rozpłakało się na moim dyżurze.

Zobacz także: Morderstwo w cichym Niegardowie...

Jeden krakowianin nie mógł przeboleć, że gmina planuje inwestycję drogową na terenie, gdzie on chce budować. - Pocieszałem go, przekonywałem, że przecież dostanie pieniądze, że może wymienić działkę na inną - mówi Stawowy. - W takich sytuacjach staram się szukać pozytywnych stron.

Radny Jerzy Woźniakiewicz: - Nie sądzę, aby działacz publiczny był bardziej narażony na ataki niż np. szewc. Wariat nie wybiera, każdy może go zdenerwować.

A jak taki zdenerwowany uweźmie się na kogoś, nie ma zmiłuj.

Wojciech Kozdronkiewicz (PiS) z Krakowa stał się celem prześladowcy. Rysuje on obsceniczne obrazki z radnym w roli głównej, zasypuje go stosem inwektyw, rozdaje nekrologi, które zapowiadają rychłą śmierć polityka. - Mogę przyjąć konstruktywną krytykę, nawet satyrę, ale to znacznie przekracza jej granice - podkreśla Kozdronkiewicz.
Obyś się udławił!

Do gabinetu ówczesnej wiceprezydent Krakowa Ewy Kułakowskiej-Bojęś przyszła kobieta. Ogromnie rozżalona, bo choć płaciła czynsz właścicielowi mieszkania, ten nie płacił administratorowi budynku. Razem zostali eksmitowani. Petentka przez kilka godzin okupowała biuro. Za nic w świecie nie chciała wyjść. Wyzywała urzędników, straszyła Strasburgiem, powoływała się na poparcie posłów i senatorów.
- Kobieta stawała się coraz bardziej agresywna - opowiada Filip Szatanik, szef biura prasowego UMK, wtedy asystent prezydenta ds. mieszkaniowych. - Żadne tłumaczenia jej nie przekonywały. Wezwaliśmy straż miejską, która ją wyprowadziła.

Podobnych historii mógłby opowiedzieć więcej: o ludziach podsłuchiwanych przez tajemne moce, namierzanych przez satelity, skarżących się bez końca.

- Był taki legendarny pensjonariusz DPS-u - przypomina sobie Szatanik. - Przychodził regularnie i twierdził, że personel wyrzuca mu środki czystości do kosza. Wszyscy go tu znali. Inna niezadowolona interesantka życzyła mi, abym się zadławił karpiem wigilijnym - śmieje się.

Do lekarza z siekierą

Nikt nie lubi płacić podatków. A jest jeszcze gorzej, kiedy nie można odliczyć ulg. Wtedy niejednemu puszczają nerwy. Tak jak kobiecie, która chciała się rozliczyć jako samotny rodzic. Ale złożyła zeznanie po terminie.

Zobacz także: Morderstwo w cichym Niegardowie...

- Próbowaliśmy tłumaczyć, że nie możemy dla niej złamać przepisów - opowiada Krzysztof Chyjek z urzędu skarbowego dla Nowej Huty. - Ani się obejrzałem, jak pani wskoczyła na blat na środku sali. Zaczęła wylewać żale, opowiadać o krzywdach, jakich doznała. Inny klient kilka razy upominał się o zwrot podatku. Upierał się, że mu się należy, gdyż sąsiedzi dostają. Tylko że on nie złożył zeznania rocznego, nie miał dochodów!

Łatwego życia nie mają też lekarze orzecznicy w ZUS. Klient, w stu procentach zdrowy, nie dostał renty, o którą się starał. Następnego dnia przyszedł do gabinetu z siekierą.

- Na szczęście lekarka nie była sama i siedziała za parawanem - opowiada Robert Kordaszewski, rzecznik ZUS. - W pierwszym momencie nie było jej widać, mężczyzna stracił trochę animuszu. Wykorzystała element zaskoczenia i uciekła z gabinetu razem z dwójką pacjentów. Udało im się zamknąć napastnika w środku.

Inny mężczyzna, który też nie dostał renty, codziennie odwiedzał ZUS. Wysyłał listy z narysowaną trumną. Zdobył prywatny numer lekarki, wydzwaniał do niej z pogróżkami. Nękanie skończyło się, gdy telefon odebrał mąż. Nastraszył prześladowcę, że rozmowy są nagrywane, a sprawa trafi na policję.

Wieszakiem go!

Kiedy zawiodą wszelkie sposoby, pozostaje biuro poselskie. To zwykle ostatnia deska ratunku, instytucja, która może załatwić wszystko: od anulowania kredytu, przez zmianę wyroku sądowego, po naprawę kontaktów z żoną. A tak naprawdę co może poseł, określa ustawa.

Do biura poselskiego PO przyszedł starszy mężczyzna. Rozmowa zaczęła się miło, było trochę o polityce i o reformach. Aż w końcu petent przedstawił swój rewolucyjny pomysł: zlikwidujmy kościoły i zróbmy w nich domy publiczne. - Księża tylko kradną, a jak opodatkujemy prostytucję, będą większe wpływy do budżetu - argumentował zupełnie serio. - Trudno taką osobę wyprosić, a jak siedzi dwie, trzy godziny, paraliżuje pracę biura - mówi Piotr Zając, asystent posła Gibały. - Jeden pan był przekonany, że sąsiad chce go zabić, bo podcina korzenie drzewa. I że w końcu to drzewo się na niego przewróci. Przedstawiał oświadczenia z policji, prokuratury, które mówiły, że nic złego się nie dzieje. Kiedy zrozumiał, że nie możemy mu pomóc, zasłabł.
Albo inna sytuacja: w korytarzu siedzi dwóch klientów, czekają na poradę prawną. Ten pierwszy strasznie marudzi, ponieważ to, co usłyszał, zupełnie mu nie w smak. W końcu ten drugi nie wytrzymuje i mówi: ,,No, zrozum pan wreszcie, nie bądź pan idiotą!".

- No i się zaczęło - relacjonuje Zając. - Ten nazwany idiotą poczuł się urażony, chwycił wieszak i zaczął okładać tego drugiego. Musieliśmy wzywać policję.

Prawie jak kulomiot

Biuro poselskie SLD. Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Nagle do biura wpada mężczyzna, łapie popielniczkę, zakręca się jak kulomiot i rzuca w pracowników. Próbuje uciekać, ale wybiera drzwi, za którymi jest krata. Grzegorz Gondek, szef krakowskiej lewicy, pracujący w biurze od 1999 r. nie takie rzeczy już widział. - Raz przyszedł do nas silnie wzburzony pan z pałką w ręce. Chciał, żeby dać mu pieniądze. Inny koniecznie chciał kupić fabrykę, za... złotówkę.

Zobacz także: Morderstwo w cichym Niegardowie...

Przychodzą wynalazcy: z wykresami, projektami, wszystko mają rozpracowane od A do Z. Zadają sobie mnóstwo trudu. - Jeden z nich usilnie starał się zainteresować nas projektem odzyskiwania metali szlachetnych z wody morskiej - opowiada Gondek. - A jedna pani miała pretensje, że Polska nie produkuje garnków, które ona widziała w telezakupach Mango. Spotykamy się z różnymi emocjami, zachowaniami, ale nie jest tak, że się boimy - przekonuje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska