Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Basia: Płakałam, kiedy dzieci spały. By nie widziały

Katarzyna Kachel
Katarzyna Kachel
Dzieci Basi znalazły się pod opieką oddziału zakaźnego szpitala im. Żeromskiego
Dzieci Basi znalazły się pod opieką oddziału zakaźnego szpitala im. Żeromskiego Lidia Stopyta
Co może myśleć matka, kiedy jej kilkudniowe dziecko zanosi się od płaczu drugą godzinę, a pielęgniarki próbują znaleźć choć jedną żyłkę, która by nie pękła. Starają się kolejny raz i kolejny wkłuć igłę w rączki, nóżki, główkę dziecka. - Modliłam się tylko o jedno, by to się skończyło, żeby synek jakimś cudem przestał odczuwać ból. Chciałam być na jego miejscu. Zrobiłabym wszystko, by tak się stało - opowiada Basia. W jej domu na COVID-19 chorowało osiem osób, w tym jej dwoje dzieci; niespełna dwuletni Maciuś i nowo narodzony Wojtuś.

To był pamiętny wtorek. Ten, kiedy Sejm uchwalił zmiany w Kodeksie wyborczym wprowadzające głosowanie korespondencyjne. I ten sam, kiedy Jarosław Gowin, minister nauki i szkolnictwa, podał się do dymisji, wywołując niemały polityczny ferment. W Polsce potwierdzono 4848 przypadków koronawirusa, 129 osób zakażonych zmarło, a liczba chorych na COVID na świecie przekroczyła 1,4 miliona. 7 kwietnia Basia urodziła swoje drugie dziecko. W Krakowie było jasne niebo i całkiem ciepło. Jakieś 19 stopni.
Cieszyła się, bo synek był zdrowy, ale ta jej radość była dziwna. Te narodziny inaczej wyglądały, niż to sobie zaplanowała. Nie było przy niej męża, nikt nie przyszedł z kwiatami do szpitala. Czuła się sama. Samotna.

Wcześniej

W styczniu jeszcze nie wierzyli, że to może ich dotyczyć. To wciąż było egzotyczne Wuhan i doniesienia, które wtedy nie zajmowały jej głowy. Szykowała się z mężem na przyjście dziecka, kompletowała ubranka i myślała, jak cudna będzie wiosna tego roku. Maciuś, pierworodny, choć jeszcze nie bardzo przecież wiedział, jak to wszystko będzie wyglądało, gdy na świecie pojawi się mały człowiek, słuchał opowieści o bracie i bawił się w ogrodzie.

Ten ogród wkrótce stanie się azylem rodziny, a jego całym światem, ale przecież jeszcze nie mógł tego wiedzieć. Był 4 marca, kiedy cała rodzina Basi usłyszała w telewizji o pierwszym przypadku covidu w Polsce. Województwo lubuskie? Daleko.
Zresztą zarażony mężczyzna właśnie wrócił z Niemiec, a oni przecież nigdzie nie wyjeżdżali, nie mieli żadnego kontaktu z osobami, które przyjechałyby z Włoch czy Hiszpanii. Na wszelki wypadek postanowili się odizolować; rodzice Basi wzięli urlopy, rodzeństwo i mąż także. Dla dobra nienarodzonego dziecka, postanowili przestrzegać ostrych rygorów.

Strach pojawił się dość szybko. Doniesienia medialne wywoływały emocje, na które kobieta w ciąży nie jest przecież przygotowana, a zresztą, kto był wtedy przygotowany? - W telewizji na okrągło informacje z Włoch i Hiszpanii; wstrząsające: że brakuje miejsc w szpitalach respiratorów, że nie ma gdzie chować ciał, a lodowiska zostały zamienione w kostnice. To nie są wiadomości, po których się idzie normalnie spać i śni się o wakacjach czy wiośnie - wspomina Basia.

Ale przecież mieszkali w Małopolsce, gdzie wciąż tak niewiele było przypadków COVID, do tego w wiosce, gdzie praktycznie nie stykali się z innymi ludźmi. Uspokajała się, tłumaczyła sobie na wszelkie możliwe sposoby swoją uprzywilejowaną sytuację; że nie mieszka przecież w blokach, nie musi jeździć windą, jest bezpieczna. - Ale to wcale nie pomagało. Lęk przed porodem do tego lęk przed wirusem, z dnia na dzień odbierały mi radość, straciłam apetyt, nie mogłam spać. Rodzina chroniła mnie, jak tylko mogła, wspierała, ale moja głowa już była rozpędzona, już pojawiały się w niej czarne scenariusze - opowiada.
Takiego, jaki nastąpił, nigdy się jednak nie spodziewała.

Narodziny

W raportach z 7 kwietnia można przeczytać, że w Polsce potwierdzono 134 nowe przypadki zakażenia koronawirusem, w tym osiem osób w województwie małopolskim. Poinformowano także, że 64-letni mężczyzna hospitalizowany w Krakowie zmarł. Był to małopolski pacjent zero. Ale przecież porodu nie sposób było przesunąć, poczekać aż koronawirus przejdzie, oddali się, znajdą na niego szczepionkę i będzie bezpieczniej. Ostatnie godziny Basia pamięta jak przez mgłę, ale synek przyszedł na świat zdrowy. Po trzeciej dobie mogli wrócić do domu. Wykończeni. - Miałam anemię, straciłam pokarm, czułam się koszmarnie. Jeszcze przez dwa dni próbowałam ściągać mleko, walczyłam, bo chciałam karmić, ale wysiłki kończyły się coraz większą frustracją, musiałam się poddać - wspomina.

Działała jak maszyna, zadaniowo: wyprawa do Krakowa na ściągnięcie szwów, kąpanie, karmienie, przebieranie i próba walki z tym szaleństwem, które sprawiło, że świat się zatrzymał. - Ale jeszcze wtedy desperacko trzymaliśmy się myśli, że nas to nie dotyczy. Mieliśmy swój azyl, ogród, wiosna wkraczała do niego każdego dnia coraz silniej - przypomina sobie.
Informacja o zasłabnięciu babci postawiła na baczność całą rodzinę. Wynik był dodatni.

Szpital

Maciuś obudził się tamtego dnia i zwymiotował. Miał zamglone oczy i marudził. Zachowywał się dziwnie, był smutny, nie chciał się bawić. Wtedy jeszcze nie myślała, wtedy jeszcze odpychała od siebie te najgorsze myśli. Powtarzała jak mantrę: rotawirus, jakaś podobna paskuda jak ostatnio, jak tamtej jesieni. Nie kontaktował się z babcią, nie wychodził, jaki mógłby być łańcuch zakażenia? Nie miał temperatury, ale na SOR-ze i od pediatrów, do których udawało jej się dodzwonić, wciąż słyszała: jedźcie na oddział zakaźny do Żeromskiego.

Wsiadła z synkiem i siostrą do samochodu, mąż został z Wojtusiem. Jeszcze wtedy była pewna, że wróci tego samego dnia, że syn dostanie elektrolity, coś na gardło, jakiś syrop. Tak jak zawsze. Ale tym razem było inaczej. Lekarze, po wywiadzie, zaczęli namawiać Basię, by została z synkiem, by zrobili wymaz, by sprawdzili, czy to nie COVID. - To był szok, przecież miałam w domu noworodka, jak mogłam nagle, z godziny na godzinę zostawić go i zamknąć się w izolatce - pyta.

Głowa pulsowała tak, jakby za chwilę miała wybuchnąć. Chodziły z siostrą po parkingu, wokół szpitala jak w jakimś letargu i zastanawiały się, co robić. Co dalej, jaka decyzja, pytały rodzinę. „Ma pani dwójkę dzieci” - w głowie wciąż miała słowa lekarki.
Teraz pomocy potrzebowało starsze.

Nie wie, jak udało jej się zebrać w sobie. Poskładać. Rozbita po porodzie, osłabiona, przerażona szybko analizowała w głowie możliwe scenariusze, tak by wybrać ten najlepszy.
Została.

Zakażeni

Wynik Maciusia był dodatni. COVID-19 potwierdzono wkrótce u całej rodziny: mamy, taty, siostry, brata, męża i kilkudniowego Wojtusia. U Basi też. To już była rodzinna pandemia. Koronawirus nie oszczędził nikogo. - Dziś wiem, że wielu rzeczy mi nie mówiono, próbując w ten sposób chronić. Bałam się, wiedziałam, że niektórzy z nas mają współistniejące choroby, że to wielkie ryzyko. Płakałam, nie, właściwie to wylałam całe morze łez. Po kilku dniach w jednej izolatce byliśmy już we czwórkę, ja, mąż i dzieci - wspomina.

Pamięta każde dobre słowo, wskazówki, porady. To, że rozmawiano z nią na każdy temat, próbowano rozwiać strach, pocieszyć. - Od razu wiedziałam, która z pań jest matką i w lot potrafi zrozumieć moje obawy, jakoś je zracjonalizować. Spotkałam tam lekarzy, pielęgniarki i salowe z wielkim sercem i niebywałą empatią - opowiada.
Ale wciąż bała się, że nie podoła. Że nie znajdzie w sobie wystarczająco siły.

Sąsiedzi

W małej miejscowości nic się nie ukryje. Wystarczy wyjść do sklepu, a nawet i nie, bo są przecież
telefony. I Facebook. Po kilku dniach wskazywano ich niemal palcami i omijano wielkim łukiem. Niektórzy dzwonili i pytali; czy to prawda, inni podawali nazwisko kolejnym, by ich ostrzec. Huczało. To był sprawdzian relacji, bo przecież wiele osób mogło pomóc, chociaż w zakupach, na przykład wtedy, kiedy cała rodzina Basi była na kwarantannie i sporo rzeczy im brakowało. Wystarczyło zostawić je na podjeździe. I mogli pomóc urzędnicy, pomoc społeczna, ktoś, kto przecież ma misję wpisaną w swój zawód.
Dlaczego zawiedli?

Na szczęście z dnia na dzień zaczęli odzywać się starzy znajomi i ci, którzy rozumieli, że trzeba działać mimo strachu. Przywozili jedzenie pod dom, pampersy i mleko do szpitala. Rodzina Basi nie miała wielkich zapasów, przecież takich sytuacji się nie planuje. - Nie oceniam ludzi, nie chcę, to nie moja rola. Nikt nie wie, jak sam zachowa się w takiej sytuacji. Usprawiedliwiam ich, bo mając dzieci, starszych rodziców, też skupiłabym się na ich chronieniu - tłumaczy. - Być może lęk tak by mnie sparaliżował, że nie byłabym w stanie rozsądnie myśleć.

Policjanci, którzy codziennie podjeżdżali pod dom, by sprawdzić przestrzegania zasad kwarantanny, pytali o zdrowie. I czy można jakoś pomóc.

Czas

Musisz być silna, słyszała cały czas. Dziś, jutro, jeśli będzie trzeba, to za tydzień też, od jednego do drugiego badania, od pierwszej do ostatniej kroplówki, do kolejnych wymazów. Dla dzieci i dla siebie. Basia: Dlatego starałam się nie płakać przy synach, nie pokazywać swojej słabości. To była wielka próba mnie jako kobiety i matki - mówi. - Pomagała mi wiara, pocieszenie i modlitwy rodziny o wstawiennictwo Jana Pawła II, msze z prośbą o cud uzdrowienia. Mówili, że będzie dobrze, wszyscy damy radę, i ja tak bardzo próbowałam w to wierzyć. Dopiero później dowiedziałam się, ile nocy przepłakali moi rodzice, rodzeństwo, a ile tych nocy nie przespali w ogóle.

Większość rodziny Basi przeszła kornawirusa bezobjawowo. Ona sama miała uczucie duszności, ciepła w nocy, ale już wysokiej temperatury nie odnotowała ani jednego dnia. Tylko ten kaszel, dusząco-drapiący, powracający. Tacie Basi łzawiły oczy, pozostali skarżyli się na bóle mięśni i to coś, co łapało w nocy i nie pozwalało oddychać, a skutecznie podtrzymywało strach o to, co będzie za godzinę, za dwie. Czy nie trzeba będzie jechać do szpitala, czy nie czeka ich respirator.
Najciężej przeszła to siostra Basi, ta która przez cały czas grała najodważniejszą, taką, która poradzi sobie i wygra wojnę ze wszystkim. Z koronawirusem też.

Uczucia

Na początku był bunt. Może wyparcie. Basia: Nie chciałam przyjąć do wiadomości, że muszę
wybierać, że mam podjąć w jednym momencie decyzję: czy zostać z jednym dzieckiem, czy z drugim. Kogo zostawić? Czasami pojawiał się wstyd, poczucie bycia trędowatym, tym, który zaraża, przed którym trzeba się chronić za tymi wszystkimi zabezpieczeniami.

Czułam, jak ta choroba wyklucza, wpędza w izolacje, w jakąś okrutną przepaść, całkiem niewytłumaczalne skrępowanie. A potem chyba bezradność. Czasami bezsilność, wściekłość, że nie ma się wpływu na to, co się dzieje. Że nie można pomóc dzieciom, które cierpią - waży słowa.

Bo co może myśleć matka, kiedy jej kilkudniowe dziecko płacze drugą godzinę, a pielęgniarki próbują znaleźć choć jedną żyłkę, która by nie pękła. Kolejny raz i kolejny wkłuć się igłą w rączki, nóżki, główkę dziecka. Szukają miejsca na szyi, po czym, już same zdesperowane, wzywają anestezjologa, by pomógł.- Modliłam się tylko o jedno, by to się skończyło, by jakimś cudem to maleństwo przestało odczuwać ból. Chciałam być na jego miejscu. Zrobiłabym wszystko, by tak się stało - mówi Basia.

- Czasami pojawiał się lęk, że się poddam. Zwłaszcza kiedy wyniki wciąż były złe, a ja wciąż nie wiedziałam, ile czasu muszę zostać w izolacji. Kiedy dostałam opryszczkę i ogarnął mnie blady strach, że zarażę dzieci, kiedy - choć nie powinnam tego robić po cesarce - nosiłam Maćka na rękach. Do tego dochodziły pytania: co dzieje się w domu. Co tam naprawdę się dzieje. Jeszcze nie myślałam, że to jakaś lekcja, że można wyciągnąć z tego naukę. To przyszło później.

Wolność

W izolatce widzi się tylko kawałek nieba. Rejestruje się pogodę, czy pada deszcz, świeci słońce, ale nic poza tym, okna są zasłonięte. W izolatce są dni, kiedy atakują same czarne myśli, kiedy nadzieja tli się już na takiej cienkiej granicy, że boisz się, że zgaśnie, że przeważy ją jakaś czarna dziura, która cię szczelnie otuli.

W izolatce jest też poczucie bezpieczeństwa, zaopiekowania. To skrajne emocje. Basia: Kiedy wróciliśmy do domu, poczułam wiosnę, zapach kwiatów, słońce i wiatr na twarzy. Pomyślałam, jak te małe rzeczy są ważne. Kiedyś mieliśmy wielkie plany na siebie za dwa, trzy lata. Teraz cieszymy się każdą chwilą. Doceniamy to, że wychodzimy do ogrodu, bawimy się w piaskownicy, że mamy swój azyl.

Mówi, że czuwała nad nimi Opatrzność i ona dawała im siłę. - Dziś emocje powoli opadają, choć wciąż jestem osobą pozytywną, mam dodatni wynik. Ale dzieci są już zdrowe, uśmiechają się, czują się bezpiecznie. To najważniejsze - podkreśla i dodaje: Babcia wróciła do domu, a ja sobie myślę, że teraz może być przecież już tylko łatwiej. Że wreszcie mogę odetchnąć pełną piersią. Wolnością i wiosną.

Imiona i niektóre dane bohaterów na ich prośbę zostały zmienione

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Niedziele handlowe mogą wrócić w 2024 roku

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Basia: Płakałam, kiedy dzieci spały. By nie widziały - Dziennik Polski

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska