Centrum to okazały, nowo wybudowany obiekt niedaleko od Rynku Gł., który powstał z inicjatywy braci kapucynów. W środku jeszcze czuć malarską farbą i nowością. Jasne, czyste ściany, drzwi i wykończenia w ciemnym drewnie. Obowiązują tu żelazne zasady. Po pierwsze, każda osoba, która przychodzi, przedstawia się z imienia i nazwiska, robi się jej też fotografię.
- Tak jak w domu, wszyscy się znają, nikt nie jest anonimowy - tłumaczy Justyna Borkowska z Centrum. - Z każdą osobą przeprowadzamy wywiad odnośnie jej sytuacji życiowej. I na tej podstawie kwalifikujemy ją do korzystania z pomocy.
I kolejna ważna zasada, może nawet najważniejsza: przy wejściu na recepcję w razie wątpliwości trzeba przejść badanie na alkomacie.
Tylko trzeźwe osoby mają wstęp do Centrum. A gdy już pomyślnie przejdą próbę, pan Rafał wpisuje ich do komputera. Gdy przychodzą po raz kolejny, wie, kogo gdzie skierować. - Pan do garderoby, a to śmiało, proszę wchodzić - zaprasza.
Pani Ania ma dziś - tak sobie żartuje - randkę z prysznicem. Z łaźni korzysta dwa razy w tygodniu: we wtorki i w piątki. Na miejscu są kosmetyki, można się wypachnić, poperfumować. A po kąpieli skorzystać z garderoby i wymienić ubrania na nowe (kurtka, buty dwa razy w roku, spodnie, koszulki raz w miesiącu, bielizna co dwa tygodnie, pracownicy wpisują do komputera nazwisko i sprawdzają, kto kiedy ostatnio coś brał).
- Jest też pralnia - mówi pani Anna. - Wkładam brudne ciuchy, a wyjmuję już suche, cieplutkie, pachnące. - No i chodzę do lekarzy, do ginekologa, internisty. A tutaj są naprawdę bardzo dobrzy.
***
Życie pani Anny nie rozpieszczało. Konkubent ją bił, więc od niego uciekła. Straciła dwie córeczki. Ale teraz wychodzi na prostą. Może nawet za półtora miesiąca wynajmie mieszkanie. Jej narzeczony wychodzi z zakładu karnego. A niedawno się jej oświadczył.
- Nie mogłam się nie zgodzić - tłumaczy pani Anna. - Powiedziałam "tak", bo go kocham. Potrafi dzwonić po kilkanaście razy dziennie. Dziś dzwonił o 6.26 rano, żeby zapytać, co u mnie. Bronisław nie uważa się za bezdomnego, bo zawsze może pojechać do któregoś z synów. Jeden mieszka w Wadowicach, drugi w Kalwarii. Nawet go szukali. Ale on nie chce. Jakoś się już nie nadaje do siedzenia w domowych pieleszach. Nikogo nie wini. Stało się, jak się stało.
- Żona zmarła na raka po 9 latach od ślubu - opowiada. - Zostałem sam z trójką dzieci. Na Śląsku, za komuny, to się nie mieściło w głowie, żeby facet bez żony wychowywał dzieci. Co chwilę miałem kuratorkę, zaglądanie do lodówki, sprawdzanie, czy dzieci czyste. - Musiałem się w końcu zwolnić z pracy - mówi Bronisław, który pracował wtedy w kopalni.
Gdy dzieci dorosły, przyjechał do Krakowa. Przez chwilę mieszkał u kolegi i było dobrze, zanim tamten nie zaczął pić. Teraz Bronisław śpi w noclegowni prowadzonej przez MOPS. Przychodzi też do Centrum Ojca Pio. - Tutaj jest domowa atmosfera - mówi. - Można poczytać książkę, porozmawiać z wolontariuszami. Człowiek czuje się mile widziany. Nikt go nie traktuje z góry, że gorszy, bo z ulicy.
W centrum jest też jadłodajnia prowadzona przez siostry felicjanki. Dziś na obiad zupa jarzynowa z makaronem i ruskie pierogi z cebulką. Korzystają z niej nie tylko osoby bezdomne, ale też ubogie: emeryci, renciści. Osoby szukające pracy mogą skorzystać z pomocy pracownika socjalnego, zadzwonić do pracodawcy.
***
W Krakowie jest ponad 2 tys. bezdomnych osób. Prawie połowa z nich przychodzi do Centrów Dzieła Pomocy św. Ojca Pio przy ulicy Smoleńsk i Loretańskiej w Krakowie.
Napisz do autorki:
[email protected]
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+