Urzędnicy miejscy boją się frywolnych grajków niczym europejscy kibice afrykańskich wuwuzeli ryczących na mundialu. Wysyłają więc przeciwko nim uzbrojonych w bloczki mandatowe strażników miejskich. Ci gonią muzykantów z ulic Krakowa, jakby byli zarażeni dżumą. A oni chcą tylko grać i śpiewać dla przechodniów przy brzęku monet wpadających do ich kapelusza.
Ola Kiełbińska i Marcin Łysyganicz grają na razie na ulicach Gdańska. Uciekli z Krakowa odpocząć od nagonki. - Tutaj nikt nas nie ściga. Gramy pół dnia i jest spokój - mówi Ola, która gra od kilkunastu lat. Na gitarze, akordeonie, bębnie i wszystkim do czego się dorwie. Jest samoukiem. - Mój tata grał na gitarze, więc postanowiłam też się nauczyć. Na ulicy muzykuję od 10 lat - dodaje dziewczyna. - Grałam w Anglii, Niemczech, Belgii, Holandii, Chorwacji i nie wiem jeszcze gdzie. Nigdzie nie czułam się tak źle jak ostatnio w Krakowie - kwituje.
Ola skończyła gdańską ASP. Z zawodu jest malarką. Sprzedaje obrazy, robi wystawy w galeriach. Kiedy nie pracuje - gra, ale nie dla pieniędzy. - Można z tego wyżyć, ale bez fajerwerków. Zapłacisz za pół pokoju i jedzenie.
Marcin, jej chłopak, nie ma artystycznego magistra w kieszeni. Skończył ochronę roślin na Akademii Rolniczej. Gra na bębnie dżamba, trochę na flecie, ale najbardziej lubi gitarę. W duecie z Olą grają najczęściej muzykę lat 60. i 70., często utwory Boba Marleya i inne anglojęzyczne. Choć Ola woli grać kawałki Boba Dylana i U2.
Marcin bardziej gustuje w utworach napisanych przez jego przyjaciół lub własnych. - Pochwalę się. Zostałem ostatnio laureatem przeglądu piosenki "Bazuna". Wyróżniono mnie za jakość strun głosowych - opowiada z uśmiechem. Ma 27 lat, a na gitarze gra od siódmej klasy podstawówki.
Ola i Marcin wspominają, że jeszcze w październiku minionego roku w Krakowie była przyjazna atmosfera dla muzyków. - Wyjechaliśmy wtedy do Indii, gdy wróciliśmy w kwietniu zaczęły się problemy - mówi Ola. - Strażnicy są różni. Jedni popisują się władzą, a inni przeganiają nas z żalem, bo mieli wezwanie od nadwrażliwych mieszkańców. Raz chciałem jednemu uścisnąć dłoń za to, że zachował się w porządku, ale przestraszył się i powiedział, że ulice są monitorowane - opowiada Marcin.
Para podsuwa rozwiązanie władzom Krakowa. - W Niemczech strażnicy dają muzykom kartki z zasadami. Na przykład, że w jednym miejscu można grać tylko przez godzinę, nie wolno używać wzmacniaczy, trzeba znać minimum cztery piosenki. To działa - zapewnia Ola.
Bardziej klasyczny duet od Oli i Marcina stanowią Martyna Sołtys i Gabrysia Mokrzycka. Pierwsza gra na wiolonczeli, druga na skrzypcach. Słoń nie przegalopował im po uszach. Chodzą do liceum muzycznego w Zespole Szkół im. Mieczysława Karłowicza w Krakowie. Obie grają od 11 lat. - Moja starsza siostra grała od czwartego roku życia na skrzypcach. Tak się osłuchałam, że sama zaczęłam grać - mówi Gabrysia. - W szkole uczymy się też fortepianu - dodaje.
Dziewczyny gustują w klasyce. Grają Bacha, Mozarta, Haendla, Schumanna. Muzykę Baroku i Romantyzmu. - Ale nie unikamy też chałtury, grania prostych utworów dla pieniędzy - mówi Martyna.
Młode artystki przyznają, że niełatwo zgrać skrzypce z wiolonczelą. Zdradzają jednak, że przechodnie bardziej wolą duety niż pojedynczych grajków, bo przyciąga ich harmonia dźwięków.
Od maja dziewczyny na ulicach Krakowa ćwiczą nie tylko operowanie smyczkiem, ale i chodziarstwo niczym Robert Korzeniowski. - Na Floriańskiej jesteśmy przeganiane już po parunastu minutach. Idziemy w inne miejsce i znowu - mówi Gabrysia. - Ale nie poddajemy się. Walka trwa - śmieje się.
Dziewczyny wspomianją spokojne czasy, kiedy mundurowi mijali je bez groźnych spojrzeń. Wtedy potrafiły zarobić nawet 150 zł w godzinę. Teraz ledwo wyciągną dwie dychy. - Była swoboda i nie było kakofonii, o którą boją się urzędnicy - mówi Martyna. - Muzycy się szanują i nie wchodzą sobie w paradę. Jeśli jedno miejsce jest zajęte idą dalej.
Innym urodziwym zespołem walczącym z represjami jest dziewczęcy tercet: Joanna Konstantyn (skrzypce), Ada Walczyk (flet), Weronika Biela (skrzypce). Ukończyły gimnazjum muzyczne. Skrzypaczki grają od 9 lat. Ada od sześciu. Wolą znane hity niż klasykę. - Gramy na przykład "Ojca chrzestnego", "Upiora w operze", "Noce i dnie, czy "Piratów z Karaibów" - wymienia Joanna. - Ale nie tylko - zapewnia.
W tamtym roku dziewczyny w dwie godziny potrafiły zarobić 50 zł "na łebka". Teraz jest posucha, bo co chwila muszą zwijać futerały i stojaki pod partytury. - Jesteśmy za swobodą dla artystów. Urzędnicy powinni ocenić i dopuścić tych, którzy potrafią grać lub zadowolić się rekomendacjami ze szkoły - mówi Weronika. - Dzięki ulicy możemy ćwiczyć przed prawdziwą publiką - dodaje Ada.
Prawdziwym oryginałem wśród muzyków "na nielegalu" jest Eduard Pazhik, człowiek, który zamienia ulicę w operę. Urodził się w Rosji. Jego matka była Rosjanką a ojciec Polakiem. Przed przyjazdem do Polski w 1992 roku służył w rosyjskiej armii w Czechosłowacji. Gdy dowiedział się, że ma rodzinę w Polsce, rzucił wojsko i przybył nad Wisłę.
- W 2005 roku, kiedy miałem 38 lat, zacząłem pobierać lekcje śpiewu w Gdańsku u znanych profesorów. Kocham muzykę, mój ojciec grał na akordeonie, a mama na gitarze. Oboje śpiewali. Odziedziczyłem po nich głos - opowiada Eduard, który operuje głosem kontratenor. Potrafi śpiewać wysoko i nisko. Ma cztery oktawy rozpiętości głosu! Czemu więc taki talent śpiewa na ulicy? - Ciężko przebić się w branży. Ale ja lubię ulicę. To jedyne miejsce, gdzie czujesz się niezależny, nie musisz się przed nikim tłumaczyć. Tak było przynajmniej jeszcze w ubiegłym roku - mówi Pazhik.
Wtedy zarabiał nawet 300 zł w godzinę. Skończyło się jednak pozwolenie, a urzędnicy mu go nie przedłużyli. Teraz działa w partyzantce i ma problemy z zarobieniem nawet połowy tego co wcześniej. Próbuje pod kościołami - Mariackim i śś. Piotra i Pawła. Szybko jednak zjawiają się strażnicy.
- Ciężko śpiewać w stresie, mając świadomość, że zaraz ktoś cię wyrzuci. Muszę dobrze organizować czas śpiewania, bo między występami potrzebuję pięciu godzin przerwy na regenerację strun głosowych. Nagonka mi to uniemożliwia - kwituje muzyk.
Nie jest przeciwko systemowi pozwoleń, ale domaga się ich sprawiedliwego i szerszego przydzielania.
Miasto idzie w zaparte, ale grajkowie nie składają broni. Pod ich petycją do prezydenta podpisało się już 600 osób. W następnym tygodniu złożą ją w Urzędzie Miasta.