https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Dlaczego ks. Czesław wyręczył Boga?

Na pogrzeb księdza Czesława parafia przygotowała specjalną modlitwę
Na pogrzeb księdza Czesława parafia przygotowała specjalną modlitwę
Małopolski Borzęcin próbuje zrozumieć, co się stało. Dlaczego ksiądz targnął się na swoje życie. Ale ludziom zrozumieć to trudno, chyba nawet tego nie potrafią. Tej śmierci ogarnąć się nie da. Bo co z nauką Kościoła? - pytają parafianie. Odpowiedzi na te trudne pytania szukała w życiu i chorobie księdza Czesława - Katarzyna Janiszewska.

Ksiądz Czesław w dniu swojej śmierci odwiedził rodzinę Grzegorza Kobyłeckiego, byłego kościelnego, z którym przyjaźnił się od lat. Chociaż wtedy nikt oczywiście nie wiedział, że to taki dzień.

Grzegorza nie było, nie wrócił jeszcze z pracy. Była jego ciężarna żona, której wielkie, brązowe oczy na wspomnienie księdza zachodzą teraz łzami. Siedzieli ze dwie godziny, niby coś tam rozmawiali, ale z trudem szła ta rozmowa, każde słowo trzeba było od księdza wyciągać. Wypił kawę w porcelanowej filiżance, pożegnał się i wyszedł.

Chciał zdążyć na obiad. Na plebanii był nowy ksiądz, który właśnie zjechał z misji w Afryce. A przecież nie wypada, żeby gość jadł sam.

Tego ostatniego dnia, o którym nikt wtedy jeszcze nie wiedział, że jest ostatni, zrobił pranie. Mokre ubrania czekały w plastikowej miedniczce, żeby je rozwiesić. Chociaż nie, chyba jednak je rozwiesił. Dziś już nikt tego dokładnie nie pamięta.

Choroba

Pierwsze objawy pojawiły się dziewięć lat temu. Ksiądz był wtedy młody, energiczny, miał 31 lat i sparaliżowaną połowę ciała. Szpital w Tarnowie wydał diagnozę: stwardnienie rozsiane. To jak dywersja. Układ odpornościowy zwalcza komórki własnego organizmu. Obszary w mózgu, gdzie doszło do uszkodzeń, twardnieją, tworzą się blizny.

- Z początku to jeszcze nie był tak bardzo załamany - mówi brat, Zdzisław Jarosz. - Dowiedział się o zastrzykach, które powstrzymują chorobę. To mu dawało nadzieję. Przez trzy lata działały.

- Starał się z odwagą przyjmować to, czym doświadcza go los - mówi ksiądz Eryk. - Z ufnością w Boga. Raz było lepiej, raz gorzej.
- Nie mógł się z tym pogodzić, zrozumieć, dlaczego akurat on zapadł na chorobę, na którą nie ma ratunku - mówi Grzegorz. - Doskonale zdawał sobie sprawę, co go czeka.

Choroba postępowała. Kolejny rzut, kolejne pobyty w szpitalach, zwiększone dawki leków. Po każdym ataku następowała poprawa. Ale zmiany nigdy nie cofały się do końca. Chory stopniowo, po trosze, nieodwracalnie i nieubłaganie tracił coś ze swojej sprawności. A to problemy z ręką, a to z mówieniem, ostatnio z nogą.

Wzorzec

Przed chorobą ksiądz Czesław był wesoły, uśmiechnięty, otwarty. Dusza towarzystwa. Lubił otaczać się ludźmi. Kiedy przyszła choroba, krąg znajomych szybko się skurczył.

- To tak jak w szkole - zauważa Grzegorz. - Przez pięć lat masz superkolegów. Ale idziesz do nowej szkoły i nawiązujesz nowe przyjaźnie, tamci kumple znikają. Na parafię jedni księża przychodzili, inni odchodzili.

Nie miał łatwego życia. Od małego praca na roli, na gospodarce. Trzech chłopaków ich było w domu. Młody Czesław został ministrantem. Zawsze go do tego ciągnęło. Skończył technikum mechaniczne, żeby mieć zawód. A później poszedł do seminarium. Bo to było jego prawdziwe powołanie. Zaraz po święceniach zmarł ojciec. Matka odeszła jeszcze wcześniej. W taki sam sposób, jak ksiądz Czesław.

Być może to ona otworzyła furtkę? Psychiatria mówi: ktoś bliski, autorytet pokazał wzorzec nieporadzenia sobie z sytuacją, ułatwił podjęcie decyzji.

Depresja

Do stwardnienia dołączyła depresja. Już były okresy, że wydawało się, iż się z chorobą pogodził. A za chwilę znowu popadał w przygnębienie. Na początku to były takie łagodne, jesienne załamania nastroju. Ksiądz miał zły humor, nic mu się nie chciało. Najchętniej siedziałby tylko w domu, choć wcześniej lubił wyjść do kina, na basen. Po pewnym czasie samo przechodziło.

Ale załamania nastroju pojawiały się coraz częściej, coraz gorzej znosił chorobę.

- Były momenty, że tylko płakał - wspomina dawny kościelny. - Dawniej, gdy na parafię przyjeżdżali w odwiedziny księża, lubił pożartować. Ostatnio siedział osowiały, nawet się nie odzywał.

W pewnym momencie ksiądz stał się niezwykle radosny, aktywny, miał mnóstwo planów. To chciał zrobić, tam pojechać, tego odwiedzić. Ciągle z kimś był poumawiany, na nic nie miał czasu. Może to była taka cisza przed burzą? Człowiek na zewnątrz się uspokaja. Pozornie. Bo już podjął decyzję, znalazł rozwiązanie.

- Stał się nadpobudliwy, aż za bardzo - uważa Anna Rogóż z Caritasu. - To do niego nie pasowało, było nienaturalne. Mam kuzynkę chorą na stwardnienie. Zaangażował się w kupno leków dla niej. Ściągał je z Rzeszowa, dzwonił, dopytywał, jak sobie radzę. A za parę dni kompletnie tracił zainteresowanie. Taka huśtawka nastrojów. Euforia. I znów załamanie.

A takie "górki" i "dołki" - twierdzi psychiatria - są najgorsze. Dużo bardziej niebezpieczne, niż permanentna depresja.

Szpital

Wielomiesięczne pobyty w szpitalach, sanatoriach, na turnusach rehabilitacyjnych wyłączały księdza Czesława z życia parafii. Coraz bardziej zaczął lgnąć do chorych. Jak tylko dowiedział się, że ktoś jest z Borzęcina, zaraz leciał go odwiedzić, pocieszyć. W szpitalu w Brzesku wreszcie poczuł się potrzebny.

Chciał zostać kapelanem. Wiedział, że nigdy nie awansuje. A przejście na kapelana to byłby pewnego rodzaju awans. Był w tej sprawie u biskupa. Nie dostał odmowy, ale też biskup nie powołał go na tę funkcję. A w jego sytuacji to mogło okazać się przecież najlepszym rozwiązaniem.

Ostatnie siedem tygodni ksiądz Czesław spędził w szpitalu psychiatrycznym. Fatalnie to znosił. Wśród chorych psychicznie nie mógł się odnaleźć.

- Jego mózg był sprawny, nie był jeszcze w tak poważnym stadium choroby - podkreśla Grzegorz. - Ale to, że był z takimi ludźmi, przypominało mu, że wkrótce może podzielić ich los. Mówił, że to ostatni pobyt, że nie ma tam co robić i czuje, że wcale mu to nie pomaga. Wiem, że dostawał leki, ale to nie było miejsce dla niego - dodaje.

Deszcz

Ze szpitala wyszedł w poniedziałek. W środę padał deszcz. W zasadzie lało już od początku tygodnia. Szaruga, mokro, dobijająca, dołująca pogoda. Na plebanii pusto, został tylko obcy ksiądz, który wrócił z misji w Afryce.

Ksiądz Czesław też marzył, by na taką misję wyjechać, ale choroba przekreśliła plany. Proboszcz na urlopie. Ksiądz Eryk wyjechał na Salezjańskie Dni Młodzieży. Tyle tylko, co się minęli w drzwiach. Wymienili dwa zdania.

Tego dnia w parafii Caritas rozdawał jedzenie dla najuboższych. Ksiądz miał Annie Rogóż otworzyć drzwi do plebanii. Nie otworzył.

- Jeszcze się łudziłam, że może pomylił godziny, może się u kogoś zasiedział - przyznaje Anna. - Ale ksiądz przecież zawsze taki obowiązkowy, punktualny. A tu deszcz leje, ludzi się naschodziło, a jego nie ma. To do niego zupełnie niepodobne. Czułam, że coś się stało.

Dzwoniła domofonem, na telefon stacjonarny, na komórkę. I nic. Zaczęła szukać z kościelnym i drugim księdzem. Sprawdzili, że samochód stoi w garażu. Koleżanka przywiozła klucze. Drzwi do mieszkania księdza były otwarte. Znaleźli go na strychu. Wisiał na sznurze, przewieszonym przez drewnianą belkę.

- Ja go nie znalazłam... tyle, że go odcinałam - mówi zmienionym głosem. - W dzień, to jeszcze nic. Tylko w nocy wszystko wraca… - urywa w pół zdania. - A jeszcze go napominałam: żeby ksiądz był i mi otworzył. Żebym nie stała pod drzwiami. Nie pamiętam, co mi odpowiedział. Pytałam na policji, kiedy to się stało. Bo może gdybym wcześniej zaczęła szukać...

Dlaczego?

Borzęcin to malutka wioseczka. Na pół przedziela ją rzeka. W centralnym punkcie stoi kościół ze strzelistą wieżą. Widać ją już z daleka. Obok ładny, nowy budynek plebanii. W niedzielne popołudnie na ulicach nie ma żywego ducha. Głucha cisza. Jakby nikt tu nie mieszkał. Pada deszcz - jak wtedy - i ludzie pochowali się po domach.

Wieś próbuje zrozumieć, co się stało. Ale zrozumieć nie potrafi. Tego ogarnąć się nie da. Bo co z nauką kościoła? - pyta w myślach wieś. Na głos jednak nikt tych myśli nie wypowie. Jeśli już, to szeptem, po cichu.

- Przecież my wszyscy byśmy za księdzem w ogień poszli, nieba byśmy mu przychylili - zapewnia Anna. - Gdyby tylko słowo powiedział. Ale on nie chciał pomocy. Był ambitny, zamykał się w sobie. W szpitalu wcale nie chciał, żeby go odwiedzać, patrzeć na niego, jak cierpi. Pewnie gryzł się tym, że obowiązki czekają: katechezy, msze, a on ciągle w sanatoriach, chory.

- Nie zrozumiemy, co się dzieje w głowie człowieka chorego - dodaje ksiądz Eryk. - Nie czas teraz dociekać i rozdrapywać ranę. Na tę tragedię nic nie wskazywało. Przecież zawsze mógł przyjść do mnie, do proboszcza, powiedzieć, co go trapi.

Samotność

Ale może to nie wystarczyło. Może nie było tej bliskości, zaufania. Może zadawał sobie pytanie: a co, kiedy przyjdzie moment, że ciało całkiem odmówi posłuszeństwa i choroba przykuje do wózka? Kto wtedy się mną zajmie? Mam być dla kogoś ciężarem?

Kościelny: on wszystkim pomagał, a czuł, że jego chorobą mało kto się interesuje. Trochę miał o to żal. Zawsze traktował plebanię jak rodzinę. A inni księża nie do końca. Każdy miał swoje obowiązki, był zajęty sobą.

Bratowa: bo to zupełnie odmienne życie niż w rodzinie. Przychodzi noc, samotność. I jeszcze nie dość, że człowiek ma problemy, to inni go swoimi obarczają. Każdy po radę i pomoc idzie do księdza. A ksiądz do kogo?

Więc to samotność?

Brat: myśmy się często widywali. Jak on miał wtorki wolne, to przyjeżdżał do nas. W niedzielę my do niego. Miał wielu znajomych. A wtedy przecież nie miał czasu, żeby poczuć się samotnym. Nikt nie mógł przewidzieć…

Czy to zaplanował? Przecież był umówiony na popołudnie, zrobił pranie. Dwa dni wcześniej dzwonił do brata. Mówił: przyjedź w środę, proboszcz akurat wyjeżdża, pogadamy. Nie zostawił listu, z nikim się nie pożegnał.

Czyli jednak impuls? Depresja taka już jest, podstępna. Jak szkło powiększające, ale wyostrza tylko to, co złe. Odbiera umiejętność realnej oceny rzeczywistości. Nie widać plusów. Przyszedł moment i konfrontacja z problemami okazała się nie do zniesienia.

- Za wiele brał na siebie - uważa teraz Anna. - A wrażliwy był, to wszystko przeżywał. Może za długo tu siedział i potrzebował zmiany? Słyszałam kiedyś, co mówił człowiek, którego odratowano. Podobno diabeł obiecuje wtedy raj.

- Był przytłoczony chorobą, to prawda. Ale jeszcze w szpitalu pytałem go, czy ma takie myśli. Samobójcze. Zaprzeczył. Nie kłamał - Grzegorz przekonuje sam siebie. - Zawsze kiedy miał problem, to do mnie dzwonił.

Tym razem nie zadzwonił.

Wybrane dla Ciebie

Bój się Boga! Ksiądz w Szczawie agitował za jednym z kandydatów

Bój się Boga! Ksiądz w Szczawie agitował za jednym z kandydatów

Wisła Kraków wygrywa w Rzeszowie. Teraz już wszystkie siły na baraże!

Wisła Kraków wygrywa w Rzeszowie. Teraz już wszystkie siły na baraże!

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska