Do wypadku doszło pięć lat temu. Mężczyzna wracał akurat do domu oplem corsą. Po drodze wysadził jeszcze kolegę, przejechał kilkadziesiąt metrów i zaczął skręcać na swoją posesję przy ul. Czerwonej. W tym momencie uderzył w niego rozpędzony bus firmy kurierskiej. Co działo się później nie ma pojęcia, bo stracił pamięć. Częściowo odzyskał ją dopiero po pół roku, ale okres od wypadku do tego momentu stanowi w jego głowie wciąż czarną dziurę.
Obrażenia, których doznał były bardzo poważne. Po uderzeniu przez busa, z drzwi od strony pasażera wypadła szyba. Wystrzelona niczym pocisk, uderzyła 42-letniego wówczas tarnowianina w głowę, powodując u niego rozległy krwotok śródmózgowy. Jednocześnie doszło u niego do uszkodzenia górnego odcinka kręgosłupa , złamania kości czaszki i twarzoczaszki.
Pan Artur został zoperowany przez zespół lekarzy pod kierunkiem prof. Andrzeja Maciejczaka, który dosłownie osadził mu głowę na metalowych śrubach, połączonych z kręgosłupem.
- Gdy mnie wybudzono, umiałem tylko sześć rzeczy z wcześniejszego życia: odmówić Ojcze Nasz, zrobić podpis-parafkę, pływać, tańczyć, zawiązać sznurowadła w butach oraz... kierować pociągami - opowiada.
Ta ostatnia umiejętność pozostała mu po wykonywanej przez lata pracy „ustawiacza pociągów” na tarnowskich Azotach. Sam zresztą chętnie używa terminologii kolejowej do opowiadania o wypadku, z którego cudem ocalał. - Siedziałem już w pendolino, które miało mnie zabrać z tego świata. Na szczęście w odpowiednim momencie pojawił się przy szpitalnym łóżku ksiądz, niczym konduktor, który powiedział mi, że jestem w niewłaściwym pociągu. Zdołałem jeszcze z niego w ostatniej chwili wyskoczyć i dlatego wciąż tutaj jestem - mówi z uśmiechem.
Przed wypadkiem był bardzo aktywnym człowiekiem, prawdziwą złotą rączką. Sam wykonał większość robót wykończeniowych w swoim domu. Chętnie pomagał również sąsiadom. Był jednym z czołowych zawodników futsalowej drużyny Koltaru.
- Po wypadku praktycznie wszystkiego musiałem uczyć się od zera. Chodzić, mówić. Dopiero po czterech latach uroniłem pierwszą łzę, bo wcześniej to nawet płakać nie umiałem - mówi tarnowianin.
W odzyskaniu mowy bardzo pomocne okazało się dla niego zamiłowanie do śpiewania. Wyuczonych ma blisko 40 piosenek, do wielu z nich napisał zresztą już także własne słowa.
- Zawsze lubiłem sobie podśpiewywać, ale teraz piosenki są dla mnie nie tylko ćwiczeniem logopedycznym, ale również sposobem na wzmacnianie pamięci - przyznaje. Nie pamięta imion swoich rehabilitantów, ale za to kiedy ich widzi, to od razu na usta ciśnie mu się piosenki, które każdemu z nich wcześniej „przydzielił” w swojej głowie.
- Postępy, które zrobił pan Artur od momentu wyjścia ze szpitalu do chwili obecnej są zadziwiające. Osoby, po tak poważnych obrażeniach, jak on, niejednokrotnie są już do końca życia przykute do łóżka. Sam jestem zaskoczony tym, że zastosowane metody tak dobrze zadziałały w jego przypadku - przyznaje Wiesław Klaper, który rehabilitował tarnowianina.
Zasługą silnej woli i tysięcy godzin ćwiczeń Artur Wiejaczka potrafi już w miarę płynnie chodzić, ale wciąż ma problemy z utrzymaniem pionu i chwieje się w przód i w tył.
- To moje „tańczenie” było powodem zatrzymania mnie przez patrol policji. Funkcjonariusze myśleli, że jestem pijany, kazali mi dmuchać. Dopiero, jak im powiedziałem, że jestem po wypadku, puścili mnie - wspomina. W miarę normalne funkcjonowanie utrudniają mu też problemy ze wzrokiem. Widzi podwójnie, ma ograniczone pole widzenia. - Cieszę się z tego, co udało mi się już osiągnąć. Nienawidzę nudy, dlatego staram się czerpać z życia jak najwięcej, bo zdaję sobie sprawę z tego, że dostałem drugą szansę od losu - mówi.
Ma nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto zechce opisać jego historię w książce. Ta mogłaby być motywacją dla innych osób wracających do życia po rozległych wylewach.
KONIECZNIE SPRAWDŹ:
FLESZ: Chory pracownik - co może, a czego nie?