Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Everest w chmurach

Przemysław Osuchowski
U stóp najwyższej góry świata. Bliżej się nie dało dojechać samochodem...
U stóp najwyższej góry świata. Bliżej się nie dało dojechać samochodem... fot. Przemek Osuchowski
11 offroadowych załóg wystartowało z Krakowa w podróż, jakiej jeszcze z Polski nikt nie przedsięwziął. Dotarli już do bazy pod Mount Everestem! W kolejnym odcinku o wyprawie - pisze Przemysław "Oberżyświat" Osuchowski.

Gdy kończyłem 40 lat, wybrałem się do Nepalu. Chciałem być wyżej niż kiedykolwiek. Myślałem o małym trekkingu pod Dachem Świata. I na myśleniu się skończyło.

Powyżej 4000 m n.p.m. każdy oddech był wysiłkiem, a wydech nie był ulgą. Poddałem się praktycznie bez walki, a propozycję, by wynajęty tragarz niósł mój bagaż, uznałem za niegodną mych marzeń. Mount Everest zobaczyłem, ale z okna turystycznej awionetki. Pstryknąłem kilka zdjęć i cały czas zastanawiałem się, co jest po drugiej stronie Czomolungmy (nazwa tybetańska).

Polityka bowiem spowodowała, że Górę Gór zdobywano zwykle od nepalskiej strony. Chińskie Himalaje, a więc Tybet, były zamknięte dla obcokrajowców od 1950 (inwazja chińska na Tybet) do 1980. A właśnie wtedy wypracowano niemal wszystkie trasy i reguły zdobywania Bogini Matki Ziemi.

Potem zaczął się już turystyczny cyrk, o możliwości wejścia na szczyt szczytów decydowały pieniądze, a nie umiejętności. Jednak Sagarmatha (po nepalsku) oczywiście nadal przyciąga nie tylko utracjuszy, ale też marzycieli - bo przecież wyżej wejść się nie da.
Skoro więc na chodzenie nie bardzo miałem ochotę, wymyśliłem, że może chociaż na kołach? No i pojechaliśmy…

***
Do pokonania Czomolungmy zbierano się od początku XX wieku. Broniła się długo. Pokonano ją dopiero w 1953 roku, 29 maja. Świat do dziś pamięta i docenia wyczyn sportowy Edmunda Hillarego i Tenzinga Norkaya, ale zwykle zapomina, iż brytyjska wyprawa przygotowana była jak lądowanie w Normandii. Trzy miesiące zakładania kolejnych obozów, kilkudziesięcioosobowa ekipa, 350 tragarzy itd. Najsilniejszy okazał się skromny pszczelarz z Nowej Zelandii i jeszcze skromniejszy nepalski Szerpa.

***
Dzisiaj ciągle odnotowuje się sportowe przejścia nowymi szlakami, szybkie wejścia w alpejskim stylu, z tlenem lub bez, ryzykowne zimowe podejścia. Polacy mają czym się pochwalić. Wanda Rutkiewicz była tu pierwszą Europejką i drugą kobietą, Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki jako pierwsi pokonali olbrzyma zimą.

Na Evereście były dziesiątki naszych himalaistów (celebryci też się zdarzali) i tysiące zawodowców i amatorów z całego świata. Bywało, że pod zaopatrzonym w drabinki uskokiem Hillarego (12 metrów pionowej skały) w "korku" wspinacze czekali po kilka godzin. Everest też ciągle powiększa listę swych ofiar, którym zabrakło sił, tlenu lub rozumu.

My aż takich ambicji nie mieliśmy. Pragnęliśmy tylko dotrzeć do pierwszego obozu, czyli Base Camp I po stronie tybetańskiej. Nie z tragarzami, plecakami, ale na kołach.

Nie jest to oczywiście żadne wyzwanie, do tego samego celu corocznie latem zmierzają pewnie tysiące turystów w ramach "usługi" zapewnionej przez turystyczne agencje. Jednak my postanowiliśmy to zrobić własnymi pojazdami. Więc gdy już pokonaliśmy z Krakowa 10 tysięcy kilometrów, to w dniu ostatecznej próby czuliśmy się prawie jak nowozelandzki pszczelarz 60 lat temu.

***
Droga w stronę lodowca Rongbuk jest uczęszczana regularnie, ale naprawiana rzadko. Znęcają się nad nią przede wszystkim okoliczne potoki, które w trakcie deszczów lub roztopów zamieniają się w lawiny błotne czy kamieniste. I albo podmywają i obrywają drogę, albo ją przegradzają skalnym zwaliskiem.

Wyruszyliśmy przed świtem. Siąpił deszczyk. A ponieważ chińskie mapy robi się nie dla przyjaciół lecz dla wrogów, trochę błądziliśmy. Na ostatnim odcinku szlaku, po pokonaniu dwóch przełęczy, dotarliśmy do drogi głównej. Okazała się w jeszcze gorszym stanie. Zobaczyliśmy tu wreszcie inne pojazdy, terenówki i busiki z turystami. Chińskimi turystami. Ponieważ było solidne zachmurzenie, podziwialiśmy nie widoki, ale uważnie obserwowaliśmy wysokościomierz GPS. Gdy przekroczyliśmy 5000 m pokazało się słońce.

***
I wtedy rzeczywistość chińska zakpiła z nas po raz kolejny. Za pozwolenie wjazdu autami do Base Camp I zapłaciliśmy więcej niż za dobry hotel. Tymczasem na górze, tuż-tuż przed celem, czekała na nas… bariera i umundurowani strażnicy. I dziesiątki sklepików z turystycznym badziewiem pamiątkarskim. Na żwirowym placu, który jest zarazem everestowym salonem, jak też obrzydliwym śmietnikiem! W centrum Parku Narodowego! Brud, nagabywanie sprzedawców i wiadomość hiobowa: to jeszcze nie baza właściwa, dalej pojechać można tylko busem lub iść piechotą.

Zostawiliśmy nasze pojazdy i za kolejną opłatą podjechaliśmy jeszcze ze trzy kilometry i około 150 metrów wyżej.
Widok na lodowce był imponujący, szczyt Czomolungmy skryty w chmurach. Powiedzieć że chmury były nisko jest w tym przypadku eufemizmem, gdyż się skupiały na 8 tysiącach metrów i szczytu jakby trzymały. Natomiast sama Baza okazała się rozległym kamienistym wypłaszczeniem, na którym nie było żywego ducha. A kamienny postument z informacją, iż oto jesteś w himalajskim centrum, zwykłym kłamstwem! Baza, z której startują w górę najdzielniejsi, znajduje się wyżej i nie jest nagabywana przez takich amatorów jak my.

Byłby więc to dzień zgrzytania zębami, gdyby Czomolungma nie okazała nam jednak swej łaskawości. Chmury rozstąpiły się i Bogini Matka Śniegu pokazała nam się w całym majestacie. Hm… co tu wiele gadać… poczułem się zarówno szczęśliwy, jak i… malutki.

Byliśmy z moimi partnerami samochodowymi uparci jak Hillary. Gdy większość turystów z brudnego parkingu odjechała, zostaliśmy i rozpoczęliśmy negocjacje "indywidualne". Przy pomocy rąk i nóg opowiedzieliśmy szefowi strefy (urzędował i spał w brudnym namiocie) o 222 powodach, dla których musi nam pomóc. I o dziwo, bez użycia argumentów w zielonym kolorze, pozwolił nam wyjechać autem w stronę Czomolungmy.

***
Ona sama drzemała znów w chmurach, ale przynajmniej wspięliśmy się kilkadziesiąt metrów, zbudowaliśmy kamienny kopczyk, pstryknęliśmy pamiątkowe foty i poczuliśmy się spełnieni. Osiągnęliśmy 5159 m n.p.m. Wprawdzie w drodze tutaj byliśmy kilka razy wyżej i w drodze do Lhasy jeszcze wyżej będziemy, to jednak właśnie tu czuliśmy, że jesteśmy beneficjentami wspaniałego misterium.

Zrobiliśmy to! I pojechaliśmy dalej… Ciągle na Wschód!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska