W nagrodę wpakowano mnie w drewniane pudełko i wciśnięto do ręki smyczek, który był, przez następne lata moim jedynym pocieszeniem, miał bowiem białe włosie. Niektórzy koledzy i koleżanki mieli włosie czarne, które śmierdziało - tak mi się przynajmniej wtedy wydawało - czego zresztą nie jestem w stanie teraz zweryfikować, jako że przez papierosy i nadmiar pysznej kawy zupełnie straciłem węch.
Było dla mnie białe włosie marchewką, no, może jeszcze zapewnienia ojca, że gdy będę dużo ćwiczył i wygram konkurs Czajkowskiego, to będę jeździł porsche. Cała zaś reszta spraw związanych ze skrzypcami to nieustający kij i piekło. Miałem okropną nauczycielkę, która na każdej lekcji na zamianę wrzeszczała, szydziła i pytała czy chcę dalej rozwijać swój „talent”, bo jeśli tak, to dosyć bimbania i musimy się wziąć do poważnej pracy, czyli, w domyśle, więcej wrzeszczeć, płakać i frustrować się etiudami Kreutzera - kompozytora, którego raczej nikt nie słucha dla przyjemności.
Skrzypce to instrument dla masochistów. Opanowanie prawidłowej postawy zajmuje pierwsze trzy lata nauki, bez gwarancji sukcesu, wydobycie przyjemnego dźwięku - kolejnych lat kilkanaście. Dlatego, gdy w piątej klasie rozpocząłem naukę na „dodatkowym fortepianie”, zwanym w żargonie nauczycielskim „fortepianem koncentracyjnym” to było tak, jakbym z manuala przesiadł się na automat albo z peceta na apple - wszystko prostsze, ładniejsze i od razu działa.
Do dziś kocham Chopina, skrzypce wywaliłem sam już nie wiem gdzie, a żeby je pokochać na nowo musiałem skończyć dyrygenturę, co - uważam - jest kolejnym dla muzyka rewolucyjnym udogodnieniem: można wydobywać piękne brzmienie ze znienawidzonych instrumentów nawet ich nie dotykając, jedynie poprzez gesty i rozmowę z ludźmi w nich o dziwo zakochanych.
I mimo, że klawisze fortepianu wciąż odkurzam palcami, mimo, że mój Chopin wciąż jest mój, choć czasem się technicznie wymyka, tliła się we mnie rak pragnienia występu nie tylko z magiczną batutą, ale tak namacalnie - jarzmiąc jakiś fizyczny instrument.
Odkopałem przeto na strychu starą maszynę do pisania, enerdowskiej marki Erica, która należała do mojego ojca i w latach 70 była ówczesnym macbookiem pro. Amerykański kompozytor muzyki filmowej, Leroy Anderson, skomponował bowiem utwór na maszynę do pisania z towarzyszeniem orkiestry. Typewriter - instrument, zdawało mi się, stosunkowo nieskomplikowany, cóż bowiem może pójść nie tak!
Otóż może. Opanowanie gry na Erice zajęło mi trzy miesiące, nie tylko ćwiczeń z metronomem, ale też nieustannych badań i modyfikacji sprzętowych, które skończyły się tym, że maszyna co prawda pięknie gra i się nie zacina, ale już nie da się na niej nic napisać.
Jeżeli wydaje Wam się, że ściemniam, to wpiszcie sobie moje nazwisko w YouTube wraz z „typewriter orchestra”. Wpiszcie? Co ja gadam - wstukajcie!
