Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ile razy mogliśmy zmienić polską przyszłość: Historia alternatywna

Witold Głowacki
123RF/fotomontaż
Wygląda na to, że w końcu pierwszy raz od czasów Batorego złapaliśmy wiatr w żagle. Czy na pewno jednak tylko w 1989 roku mieliśmy taką szansę? Historia alternatywna pozwala znaleźć ich w XX wieku co najmniej kilka - pisze Witold Głowacki

W roku 2039 w Polsce bardzo uroczyście i z pompą - w zasadzie jak zawsze, bo to nasza narodowa specyfika, ale tym razem okazja jest rzeczywiście szczególna - obchodzone są dwie bardzo okrągłe rocznice. Pierwsza w czerwcu. To pięćdziesięciolecie wolności. Druga we wrześniu - mija właśnie 100 lat od wybuchu II wojny światowej. Choć Polacy - jak wskazują rokroczne badania OBOP - znacznie mniej interesują się historią niż jeszcze przed trzema dekadami, a już tylko 11 proc. wskazuje Polskę jako kraj szczególnie boleśnie doświadczony w przeszłości, tym razem symbolika dat przemawia do każdego.

Czytaj też: TVN24 sprawdza wiedzę historyczną posłów. "Powstanie? 1988 r. Stan wojenny? 1989 r."

Przez ostatnie dwie dekady przeszliśmy wystarczająco długą drogę, by mieć śmiałość wyobrażać sobie, o ile lepiej może wyglądać polska rzeczywistość za kolejne trzydzieści lat. Bo może wyglądać dużo lepiej

Zwłaszcza, że jest co świętować. Właśnie przed miesiącem wprowadzono ważną ustawę o pensji minimalnej, ustalającą jej - od teraz ruchomą - wysokość na połowę pensji średniej z poprzedniego miesiąca. Okazją do tego była prezentacja wyników dziesięciolecia działania Polskiego Funduszu Przyszłych Pokoleń - ustanowionego w roku 2029 z podatków od kopalin i wytwarzania energii. Dochody z 14 elektrowni atomowych (cztery kolejne w budowie) i setek kilometrów kwadratowych farm wiatrowych, powstających na naturalnie wyludniającym się Wschodzie i pokrywających wraz z atomówkami deficyt energetyczny połowy Europy, są nawet wyższe niż zyski z eksploatowanych na razie w 20 proc. złóż gazu łupkowego.

Czytaj też: Kobiety, które miały wpływ na historię Polski

Po kilku pierwszych latach zachłyśnięcia się pieniędzmi z energetyki (zbudowano wtedy między innymi w trzy lata sieć kolei dużych prędkości, parę nieco na wyrost pomyślanych lotnisk i kontrowersyjny - zwłaszcza dla rosyjskich lobbystów - rurociąg Płock - Budapeszt - Triest) przyszła refleksja. Zaczęło się od szybkich spłat długu publicznego, w tej chwili wynosi on ok. 20 proc. PKB. W zasadzie nie można go dalej zmniejszać, bo mogłoby to spowodować wstrząs na rynku obligacji i poważne kłopoty naszych partnerów w Unii wciąż lękających się o rosnącą rentowność swych papierów. Potem przyszedł czas na budowę Funduszu. Pierwsza wpłata w roku 2029 wyniosła skromne 85 mld ECU, dziesięć lat później jego skumulowany kapitał przekracza dwa i pół biliona, zrównując się mniej więcej z PKB Polski za rok 2038. Niektóre lęki z początku stulecia dzięki Funduszowi na dobre odchodzą w przeszłość.

Złośliwi mówią rzecz jasna, że 35-letnia pani premier Karolina Kulinda kumuluje kolejne fety, by osłodzić fakt wprowadzenia trzeciej reformy emerytalnej podnoszącej wiek emerytalny do 72 lat. Ludzie rozsądni pukają się jednak w czoło, wskazując, że przecież od siedmiu lat i drugiej reformy obowiązuje zasada powiązania wysokości emerytur ze średnią dochodów z całego stażu zawodowego, a szybująca średnia długość życia (obecnie 91 lat) czyni zmiany oczywistością.

Czytaj też: Historia alternatywna, czyli lek na poprawę polskiego samopoczucia

Tak naprawdę zresztą prawdziwe problemy polityczne są w tej chwili gdzie indziej. Biedniejące Południe coraz głośniej krzyczy o uzależnieniu energetycznym od Polski, Skandynawii i w mniejszym stopniu od Niemiec. Tu i tam nasilają się tendencje separatystyczne. W Brukseli trzeba co chwila iść na jakieś ustępstwa, bo Południe grozi wetem.
Mimo twardych posunięć Warszawy i Berlina Unii nie dało się na tyle wzmocnić instytucjonalnie, by można było jakoś omijać ten problem. W tej chwili fundusze pomoc0we i rozwojowe dla Południa kosztują nas coraz więcej i sięgają jednej czwartej budżetu Polski, drugiego po Niemczech największego płatnika Unii. Trzeba się z tym jednak godzić, ale wszyscy doskonale rozumieją, że nie będziemy zrywać zasady unijnej solidarności w roku pięćdziesięciolecia triumfu Solidarności w Polsce. Tu wciąż kłaniają się efekty rozpadu strefy euro po prawie dwóch dekadach sztucznego podtrzymywania jej życia. Szybko z tego otrząsnął się - także dzięki polskiej pomocy - tylko nasz najważniejszy partner Niemcy, nie najgorzej poszło oczywiście Belgii i Holandii, z Francją i Hiszpanią było już źle - reszta to prawdziwy dramat. Paradoksalnie dla Polski oznaczało to tylko dwa lata zaciskania pasa. Potem zaś radykalną i trwałą zmianę układu gospodarczych sił w Europie. Symboliczny tu był moment, w którym prawie dziesięć lat temu wiedeńska giełda zaczęła dokonywać rozliczeń w polskich złotówkach.

Czytaj też: TVN24 sprawdza wiedzę historyczną posłów. "Powstanie? 1988 r. Stan wojenny? 1989 r."

W roku 2039 jest więc naprawdę co świętować przy okazji ważnych rocznic. Jest też gdzie świętować, bo rok później w Warszawie mają się odbyć letnie igrzyska olimpijskie 2040. A infrastruktura jest już gotowa - budowa trzech nowych stadionów i kilkunastu innych obiektów w dzielnicy Pruszków 4 pochłonęła zaledwie dwa i pół roku i została sfinansowana w większości z budżetu czteromilionowej stolicy. Na olimpiadę w Warszawie liczono już wcześniej, mniej więcej wtedy, gdy polskie PKB zrównało się nieoczekiwanie szybko ze średnią Unii Europejskiej. Niestety w 2o24 roku przegraliśmy o włos z Francją, której kandydaturę zgłosił w roku 2o12 rozpaczliwie walczący o reelekcję Nicolas Sarkozy. Na kolejną olimpijską szansę dla Europy trzeba było nieco poczekać, zwłaszcza że, gdy przyszło co do czego, Francuzi byli bardziej zajęci przygotowaniami do przywracania franka niż do przeprowadzenia igrzysk. "Bida z nędzą" - napisał wtedy o otwarciu francuskiej olimpiady na swej głównej stronie największy pekiński portal, szydząc z licznych niedoróbek. Po ostatniej prezentacji stanu polskich przygotowań tytuł głosił "Warszawa miażdży".

***

Science fiction? Tak, bo przyszłości przewidzieć się nie da. Zarazem jednak nie można uznać tej może i huraoptymistycznej wizji za niemożliwość. Przez ostatnie dwie dekady przeszliśmy wystarczająco długą drogę, by mieć śmiałość wyobrażania sobie, jak może wyglądać polska rzeczywistość za trzy dekady.

Prawda jest bowiem taka, że 23 lata temu po raz pierwszy od setek lat Polakom udało się na dobre złapać byka za rogi. I nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy tym razem mieli go utrzymać na długo. Czy oznacza to, że od czasów Stefana Batorego naprawdę musieliśmy czekać cztery stulecia na powrót koniunktury? Niekoniecznie. Jeśli puścić nieco wodze fantazji, zobaczymy, że jeszcze w wieku XX mieliśmy co najmniej kilka okazji, by na dobre odmienić swój los. Co prawda na ogół w mniej pokojowy sposób niż ostatnio, ale być może równie skutecznie.
Pierwsza okazja przyszła wraz z bitwą warszawską. W sierpniu 1920 roku uderzenie znad Wieprza kierowane przez marszałka Józefa Piłsudskiego zmiotło sowiecką armię zbliżającą się już do Warszawy, a zatrzymaną na moment przez zażarty polski opór pod Radzyminem. Dla Sowietów była to najgorsza wiadomość od 1917 roku. Nie dlatego nawet, że ofensywa Armii Czerwonej została przerwana. Dużo poważniejsze znaczenie dla bolszewików miał fakt, że teraz to nie Tuchaczewski z Budionnym maszerują na Zachód, lecz Piłsudski na Wschód. A przecież w Rosji wciąż toczy się wojna domowa. Na Krymie walczą biali pod wodzą generała Wrangla. Na Zabajkalu kozacy Grigorija Siemionowa. Tymczasem bolszewicy musieli skierować gros sił właśnie na polski odcinek. Tam zaś we wrześniu podczas tzw. operacji nad Niemnem bolszewicki Front Zachodni zostaje kompletnie pokonany.

Czytaj też: Kobiety, które miały wpływ na historię Polski

Uruchommy na moment wyobraźnię. Marszałek Piłsudski nie podpisuje w październiku zawieszenia broni. Polacy prą przez Ukrainę , przy wsparciu niedobitków Petlury. Przebijają bolszewicki pierścień trzymający Wrangla na Krymie albo też tylko stwarzają Wranglowi dogodną sytuację do ofensywy. Tak się składa, że właśnie Wrangel był pierwszym realistą wśród białogwardyjskich głównodowodzących. Rozumiał, że nie da się jednym rzutem pokonać bolszewików, że jedynym mającym szanse powodzenia wyjściem jest odtworzenie carskiej Rosji tylko na części jej obszaru. Powstanie takiego tworu na południu Rosji wciąż jeszcze było możliwe. Przy wsparciu Polski i państw ententy mogłaby powstać realna zapora przeciw ZSRR. W takim wypadku niewykluczone, że w 1939 roku walczylibyśmy tylko na jednym froncie.

Czytaj też: TVN24 sprawdza wiedzę historyczną posłów. "Powstanie? 1988 r. Stan wojenny? 1989 r."

Być może zresztą w ogóle mogliśmy uniknąć II wojny światowej. Tym razem ocena marszałka Piłsudskiego była jak najbardziej trafna. Na początku lat 30. jeszcze przed dojściem Hitlera do władzy zaczął on rozważać możliwość wojny prewencyjnej przeciwko Niemcom. Chodziło przede wszystkim o sprawę Wolnego Miasta Gdańska, które coraz wyraźniej realizowało niemieckie interesy. Początkowo Piłsudski zadowalał się akcjami takimi jak puszczanie przez Gdańsk do Gdyni pociągów na zjazd legionistów z transparentami "Czas wziąć za pysk Gdańsk i Prusy Wschodnie". Gdy jednak Hitler w 1933 roku został kanclerzem, propozycja prewencyjnego uderzenia na Niemcy niemal oficjalnie została złożona przez Polskę Francji. Wtedy, na długo przed remilitaryzacją Niemiec, trzeba by było zaledwie kilku dni, żeby wkroczyć do Berlina i zakończyć rojenia Hitlera, pozostawiając pod polsko-francuską kontrolą niemiecką politykę.

Czytaj też: Historia alternatywna, czyli lek na poprawę polskiego samopoczucia

Francuzi propozycję rozważali całkiem serio. Po dwóch poświęconych jej posiedzeniach rządu została jednak odrzucona. Niedługo później Piłsudski poczuł się zmuszony do rozpoczęcia z Niemcami rozmów o pakcie o nieagresji. Podpisano go w 1934 roku. Po dwóch latach Hitler ogłosił remilitaryzację Nadrenii, po kolejnych dwóch sięgnął po Austrię i Czechosłowację. Jeszcze rok i przyszedł czas na Polskę. Tymczasem gdyby w roku 1933 nastąpił atak na Niemcy według pomysłu Piłsudskiego, mielibyśmy właśnie za sobą 94 lata nieprzerwanego rozwoju jako pełnoprawny kraj Europy, bylibyśmy prawdopodobnie trzecią lub nawet drugą gospodarką na kontynencie.
W 1947 roku szansa na odmianę polskiego losu nie była już tak wyraźna jak 14 lat wcześniej. Ale niedługo po sfałszowanych wyborach komunistyczny premier Józef Cyrankiewicz wprawił w osłupienie samego Stalina, wyrażając zgodę Polski na udział w planie Marshalla - wielomiliardowym projekcie pomocowym Stanów Zjednoczonych dla zniszczonej wojną Europy. Plan Marshalla postawił na nogi większość krajów Europy Zachodniej w kilka lat, tworząc rozwojową przepaść między nią a komunistycznym blokiem wschodnim. Gdyby Cyrankiewicz nie poddał się natychmiast naciskom Stalina, mógł to być pierwszy krok do zmiany polskiego losu. Rzecz jasna nie próbujmy sobie nawet wyobrażać Cyrankiewicza z Bierutem wyprowadzających Polskę z bloku wschodniego. Ale przyjęcie przez nich postawy a la marszałek Tito prędzej. Wystarczyłoby, gdyby wytrwali tylko 6 lat - do śmierci Stalina. Gdyby wtedy istniał gospodarczy pomost łączący Polskę z Zachodem, postalinowska odwilż mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. I zamiast wynieść do władzy Gomułkę, mogłaby prędzej doprowadzić do demokratyzacji i powrotu Stanisława Mikołajczyka.

Czytaj też: TVN24 sprawdza wiedzę historyczną posłów. "Powstanie? 1988 r. Stan wojenny? 1989 r."

W 1933 r. wystarczyłoby kilka dni polsko-francuskiej akcji militarnej, by na zawsze odsunąć Hitlera od władzy. Nie doszłoby wtedy do II wojny światowej. Właśnie trwałby 94. rok naszej niepodległości

Od roku 1947 minęło w każdym razie ponad trzydzieści lat do pojawienia się kolejnej szansy. Wprawdzie skorzystanie z niej mogłoby przyspieszyć naszego wielkiego historycznego farta tylko o kilka lat, ale i to się przecież liczy. Wyobraźmy sobie, że szykująca się w 1981 roku do przejęcia władzy w PZPR i kraju po Stanisławie Kani ekipa generała Wojciecha Jaruzelskiego ma nieco lepsze wyczucie koniunktury niż było to w rzeczywistości. I że zamiast rozpisywać tajne plany wojskowego przewrotu, od połowy 1981 roku Jaruzelski z Kiszczakiem zastanawiają się raczej nad tym, jak stanąć po właściwej stronie.

Czytaj też: Kobiety, które miały wpływ na historię Polski

Wyobraźmy sobie Jaruzelskiego jadącego do Moskwy, by przekonać demenciejącego Breżniewa do wymyślonego przez polskich towarzyszy eksperymentu pod nazwą Okrągły Stół. I pamiętajmy przy tym, że dni Breżniewa są już policzone, że niedługo potem, bo w listopadzie 1982 roku, w ZSRR zaczyna się dziwaczna - i do dziś mocno tajemnicza - epoka Andropowa i Czernienki, trzyletni czas sowieckiej słabości i rozkładu zakończony początkiem ery Gorbaczowa i pierestrojki. Nie jest więc wcale wykluczone, że mając tylko nieco lepsze wyczucie tego, w co tak naprawdę opłaca się grać, Wojciech Jaruzelski mógł przejść do historii jako człowiek, który zapoczątkował efekt domina prowadzący do ostatecznego końca komunizmu. W każdym razie taka możliwość zdaje się równie prawdopodobna jak mityczna groźba interwencji biorącej wówczas właśnie ciężkie baty w Afganistanie Armii Czerwonej.

Na szczęście osiem lat później wszyscy już z grubsza wiedzieli, w co grać. I dlatego tu już historia alternatywna jest zbędna.

Witold Głowacki

Czytaj też: Historia alternatywna, czyli lek na poprawę polskiego samopoczucia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Ile razy mogliśmy zmienić polską przyszłość: Historia alternatywna - Portal i.pl

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska