Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak Wojciech Plewiński namówił do aktu Anię Dymną

Monika Jagiełło
Wojciech Plewiński - człowiek legenda  "Przekroju"Fotograf, z wykształcenia architekt. Autor ponad 500 okładek tygodnika "Przekrój", z którym związany był przez wiele lat. Członek FIAP i ZPAF. W 1955 roku ukończył Wydział Architektury na Politechnice Krakowskiej. Dwa lata później związał się z tygodnikiem  "Przekrój", gdzie opublikował wiele fotoreportaży oraz zdjęć mody.  Ale przede wszystkim był autorem okładek  czasopisma. Założyciel i ówczesny redaktor naczelny "Przekroju", Marian Eile, wzorując się na zachodniej prasie, postanowił, aby na okładkach jego magazynu znalazły się twarze młodych, pięknych kobiet. "Kociakami" na okładkach "Przekroju" były m.in. Anna Dymna, Beata Tyszkiewicz, Barbara Kwiatkowska, Teresa Tuszyńska i Ewa Krzyżewska.
Wojciech Plewiński - człowiek legenda "Przekroju"Fotograf, z wykształcenia architekt. Autor ponad 500 okładek tygodnika "Przekrój", z którym związany był przez wiele lat. Członek FIAP i ZPAF. W 1955 roku ukończył Wydział Architektury na Politechnice Krakowskiej. Dwa lata później związał się z tygodnikiem "Przekrój", gdzie opublikował wiele fotoreportaży oraz zdjęć mody. Ale przede wszystkim był autorem okładek czasopisma. Założyciel i ówczesny redaktor naczelny "Przekroju", Marian Eile, wzorując się na zachodniej prasie, postanowił, aby na okładkach jego magazynu znalazły się twarze młodych, pięknych kobiet. "Kociakami" na okładkach "Przekroju" były m.in. Anna Dymna, Beata Tyszkiewicz, Barbara Kwiatkowska, Teresa Tuszyńska i Ewa Krzyżewska. Wojciech Matusik
Fotografia czarno-biała jest dla mnie bardziej tajemnicza niż kotlet siekany z kolorów - żartuje Wojciech Plewiński, słynny fotograf "Przekroju" i wielkich twórców polskiego teatru.

Zanim zaczniemy, przesunę tę armatkę, co stoi za Panią na półce. Tak we mnie celuje…

Nie podoba się Panu, kiedy się do Pana mierzy, ale celować w innych obiektywem już tak? Nie lubi Pan siebie na zdjęciach?
Nie lubię, bo wiem jak wychodzę na zdjęciach. Przed Pani przyjściem musiałem wysłać portret do ZAiKS-u. Mianowali mnie człowiekiem roku w dziedzinie sztuk wizualnych. Znalazłem zdjęcie z wakacji, takie na luzie. Wysłałem i odetchnąłem. Lubię za to swoje zdjęcia okolicznościowe. To takie przywołanie chwili.

Pamięta Pan swój pierwszy aparat?
Pożyczona leica 2. Konstrukcja z lat 30. Zrobiłem dwa filmy na wakacjach, wywołałem i wysłałem na konkurs PTTK. Dostałem pierwszą nagrodę. Plecak, kocher i menażkę. To mnie utwierdziło w słuszności obranej drogi (śmiech).

Studiował Pan architekturę i rzeźbę?
Startowałem na architekturę. Nie dostałem się i poszedłem na rzeźbę. Potem usiłowałem połączyć oba kierunki, ale było to niemożliwe. Wtedy - to były jeszcze lata 40. - wydawało się, że architekt będzie wolnym zawodem. Świat myślał jeszcze przedwojennymi kategoriami. Nikt nie przewidywał, że powstawać zaczną wielkie architektoniczne biura, podporządkowane socrealizmowi. Ich system pracy kojarzy mi się z dzisiejszymi korporacjami.

I wybrał Pan wolny zawód fotografa, trafiając w połowie lat 50. do "Przekroju". Jak się Pan tam znalazł?
O moim przyjęciu zadecydował jednoosobowo naczelny Marian Eile. Dowiedział się o mnie od Basi Hoff, z którą znaliśmy się ze studenckich czasów. Zaprotegowała mnie. To było jesienią '56 roku.

Jakie prace Pan wybrał na spotkanie?
Zdjęcia reportażowe z okazji obchodów św. Jacka, z kardynałem Wyszyńskim. Zrobiłem mu sporo zdjęć z relikwiarzem z czaszką świętego. Sfotografowałem też pochód zakonnic. Siostry miały wielkie białe kornety, szły w szeregach brukiem ul. Grodzkiej. Robiłem te zdjęcia dla siebie. Świeży temat, więc go wziąłem na spotkanie. Miałem też sporo portretów.

Dziewczyn?

Może parę ich było. Dla siebie robiłem raczej charakterystyczne twarze. Robotników z przylepionym petem. Mierzyliśmy akurat Kazimierz na zlecenie Pracowni Konserwacji Zabytków, więc przy okazji robiłem zdjęcia ludziom. Mocne twarze. Eile to oglądał, ale milczał. Kazał komuś przynieść sobie do gabinetu "Wiadomości Literackie" z lat 30., gdzie były jego zdjęcia, zresztą dobre. Chciał pokazać, że temat mu nieobcy. I kiedy już było po rozmowie i miałem rękę na klamce, odezwał się: "Niech pan pójdzie do sekretarki, niech panu wystawi legitymację". Dostałem legitymację z numerem 25. Jak się przekonałem, otwierała mi wówczas wszystkie drzwi.

I stał się Pan pierwszym fotografem "Przekroju" na etacie. Skupił się Pan na portretach?
Redakcja wtedy zastartowała z pomysłem pięknych dziewczyn na okładkach. Oczekiwali ode mnie, że co tydzień będę mieć zdjęcie nowej twarzy. Czasem udawało się tak dziewczynę przeczesać i przebrać, że w redakcji nie widzieli, że to ta sama modelka.

Pamięta Pan pierwszy portret?
Chyba koleżanka Basi Hoff. Ostro wymalowana, kocie oko. Drobna.

Tak się utarło, że Wojciech Plewiński to portrecista od "kociaków"…
No i co mam z tym zrobić? Gębę mi przyprawili koszmarną. Nie mogę się z tego wyplątać. To tak jak aktor jednej roli w serialu. Ale jak się spojrzy, co jest w tle tych portretów dziewczyn, to widać, że entourage'em często jest przyroda. Zdjęcia robiło się wszędzie. Pokój w domu, zamknięta część Wawelu czy sklepik w Rożnowie. Aparat był ze mną. Teraz te zdjęcia może są naiwne. Ale takie były czasy, a to jest ich dokument, nic na to nie poradzę.

Wtedy nie było profesjonalnych agencji modelek. Jak Pan sobie radził?
Sam byłem agencją. Musiałem szukać, tłumaczyć o co chodzi i mówić wprost, że nic nie gwarantuję. Potworną ilość czasu traciłem na dogadywanie się, umawianie. Nie było telefonów, transportu. Poruszałem się skuterem i to na nim ze mną podróżowały modelki. Dziewczyna nie dostawała pieniędzy, tylko parę odbitek na mój koszt. Bardzo siermiężnie bywało. Z domu wynosiłem ciuchy od żony. Jak teraz o tym sobie pomyślę, to było jakieś wariactwo.

A co się liczyło kiedy "polował" Pan na dziewczynę do zdjęcia?
Osadzenie oczu, włosy. Jeśli były długie, z grzywką, to można było coś zmienić, zrobić zdjęcia na trzy okładki. Czasami koledzy chcieli naraić jakąś dziewczynę. "Stary, jaka piękna, mówię ci!". Był kłopot, kiedy okazywało się, że nie jest fotogeniczna. Cholerna przykrość dla niej.

Dziś pracuje nad tym cały sztab ludzi.

Ale fotograf ma mniej wolności. Ma wykonać zdjęcie i tyle. Inną sprawą było to, że długo nie miałem studia. Studio jest pułapką, bo jest powtarzalne. Sytuacja, układ świateł, klimat, tła. Zawsze zostawia stempel podobnego nastroju.

Świat był Pana studiem fotograficznym?
Pewnie tak było. Choć decydował raczej wybór otoczenia, pory dnia i światła. Lampy błyskowej właściwie nie używałem.

W "Przekroju" miał Pan wolną rękę jako fotograf?
Gazeta była łasa na urozmaicenia. Tematy były bardzo różne. Czasami były to propozycje udziału w rajdach, zawodach, świętach. Jaś Adamczewski (krakowski dziennikarz - przyp. aut.) kiedyś wymyślił reportaż o okręcie podwodnym. Więc zrobiliśmy komplet manewrów w pełnym zanurzeniu. Kiedyś wpadł na pomysł: lot balonem. Więc polecieliśmy. Zaprzyjaźniłem się z paroma pilotami i potem dawali mi trochę polatać. Leciałem na przykład z Krakowa do Wrocławia. Pilot dał w gaz z okazji oblewania awansu. Powiedział: "Ja wystartuję, a potem cię pokieruję. Będzie dobrze". Wystartowaliśmy z Pobiednika i wio na Wrocław. Szedłem wzrokowo - po dymach kominów na Śląsku. Pilot w tym czasie odsunął owiewkę i trzeźwiał.

A lądowanie?
Kiedy pojawił się Wrocław na horyzoncie, dałem sygnał pilotowi, żeby przejął stery. Lecieliśmy nad zakolami Odry. Nad wodą opalały się dziewczyny, bez tekstyliów. Kiedy pilot je zobaczył, oprzytomniał natychmiast. Nurkując, przemknęliśmy nad nimi nad trzcinami! Wesoło było.

A jak było z zawodową rywalizacją w środowisku? Kraków kontra Warszawa?
Warszawka była bardziej komercyjnie nastawiona. Tam były duże możliwości. W Krakowie właściwie "kominiarzy" nie było.

Kominiarzy?
Jeśli przekraczało się roczny limit finansowy, to słupki zarobków rosły. Mówiło się na nie "komin", a na tych, co je wyrabiali, "kominiarze". Kominiarzami nazywano dobrze zarabiających artystów. W Krakowie było bardziej artystyczne starcie. W naszym pokoleniu rywalizowaliśmy Zbyszek Łagocki, Wacuś Nowak i ja.

Mówiło się o was, że tworzycie grupę artystyczną.

Formalnie nie było żadnej grupy i manifestów, ale narzucaliśmy pewien poziom i styl. Między sobą też czailiśmy się, żeby zabłysnąć na wystawach.

A jak było wtedy z aktami?

Starałem się być oryginalny (śmiech). Ale nie proponowałem aktów, jeśli nie miałem konkretnej idei. Rysunek był punktem wyjścia. Oczywiście, w trakcie fotografowania wszystkie koncepcje się rozsypują. Dziewczyna ma inne proporcje, kształty, niż mi się to majaczyło na początku. Ważny jest ogólny koncept. To raczej modelka dopasowuje się do wizji.

Jak udało się namówić do aktu młodziutką Annę Dymną?
Ania, jak się potem okazało, znała mnie z pracy w Teatrze im. J. Słowackiego. Jako podlotek grała tam Isię w "Weselu", w reżyserii Lidii Zamkow. Fotografowałem ten spektakl. Później zaczepiłem na ulicy dziewczynę. Nie poznałem, że to była Ania! Ale ona już wiedziała, z kim ma do czynienia. Kiedyś pojechaliśmy w plener. Zrobiłem jej serię portretów. Dobrze nam szło. Efektem tamtej sesji jest między innymi niepełny akt w zbożu.

Kto zaproponował nagość?
To jakoś miękko przeszło w trakcie, ja bym tak wprost od tego nie zaczynał pracy.

Dogaduje się Pan z kobietami na planie?
Rzecz w tym, żeby niewiele mówić, a pracując zyskiwać zaufanie i akceptację modela.

A jak Pan namówił Mrożka, żeby się w firankę zawinął?
Sam się namówił. Zerwał i się owinął. To była końcówka filmu w aparacie, po wywołaniu w ogóle o tym zapomniałem. Kilkanaście lat temu znalazłem te zdjęcia. Akurat Jacek Żakowski pisał cykl o Mrożku. Zwrócono się do mnie o fotografie. Przypomniałem sobie o nich, ale najpierw chciałem mieć zgodę Mrożka. Zadzwoniłem do Meksyku, gdzie wtedy mieszkał. Na szczęście odebrał. Mówię mu, że jest takie zdjęcie z firanką, zrobione na ul. św. Anny. Nic nie pamiętał. Spytał: "Puściłbyś na moim miejscu?". Mówię: "Puściłbym. Trochę zwariowane, ale ujmy nie przynosi". No i poszedł Mrożek z firanką.

Druga, nieco mniej znana strona Pana fotografii to teatralne kadry. Kiedy to się zaczęło?

Dokładnie w '59. Zacząłem od Teatru Rapsodycznego Mieczysława Kotlarczyka. Potem dostałem propozycję ze Starego Teatru, a następnie z Teatru im. Słowackiego. I tak wszedłem w teatr na pół wieku. Czułem się dokumentalistą zjawiska, jakim jest sztuka. Starałem się przybliżyć widzowi jej sens, napięcie i klimat.

Z kim pracowało się najlepiej?

Miałem wielkie szczęście, że trafiłem na wyjątkowy, pełen indywidualności czas w polskim teatrze. Współpracowałem z takimi gigantami jak Swinarski, Jarocki, Wajda, Lupa, Grzegorzewski, Szajna, Zamkow. Największe wymagania, ale i najciekawsze wyzwania przynosiła praca z reżyserami z wykształceniem plastycznym, jak Andrzej Wajda. Szalenie był pomocny. Nigdy nic nie narzucał, tylko mówił: "Proszę jeszcze o ujęcie z tego miejsca". Miał ukochane kadry. Potem razem oglądaliśmy styki, a on z lupką siadał i sprawdzał. To było jak montaż filmu.

Wszystko w czerni i bieli. Nie lubi Pan koloru?
To nie jest sprawa uczuć, ale fotografia czarno-biała jest dla mnie bardziej tajemnicza i wciągająca, niż kotlet siekany z kolorów. Kolor jest łatwiejszy i nudniejszy.

Fotografia cyfrowa jest w porządku?
Cudowna jest. Dobry aparat cyfrowy, świadomie użyty, daje możliwość pracy w każdych warunkach bez względu na ilość światła. Jest tani w użyciu i daje kontrolę nad efektami. Wszystkie te zdjęcia robione komórkami dają z kolei niesamowitą radość tym, którzy nie są fotografami. Mogą potem obejrzeć sobie je w domu na dużym ekranie. I mają frajdę. To całe nowe kategorie obrazów, wakacyjne, knajpiane. Dziś cały świat jest jakby pokatalogowany zdjęciowo. Zastanawia mnie tylko czy ilość tych fotografii przejdzie kiedyś w nową jakość?

Wojciech Plewiński
- fotograf polskiego teatru złotej ery i ludzi sztuki
W 1959 r. rozpoczął współpracę z krakowskimi teatrami: Rapsodycznym, Słowackiego i Starym. Później fotografował przedstawienia na deskach teatru STU i Teatru Ludowego w Krakowie, oraz teatrów w Warszawie, Wrocławiu, Katowicach, Chorzowie, Tarnowie, Łodzi i Zakopanem. Związany był również z Piwnicą pod Baranami. Pod koniec lat 50. brał udział w spotkaniach muzyków Jazz Camping na Kalatówkach. Stamtąd pochodzi jedno z najlepiej znanych zdjęć Plewińskiego, przedstawiające Romana Polańskiego i Andrzeja Wojciechowskiego tańczących na stole w piżamach. Przez całe życie wykonywał portrety ludzi związanych z Krakowem; popularność zyskało m.in. zdjęcie Krzysztofa Komedy przedstawiające go tuż po wyjściu z wody.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska