Jego specjalnością są drugoplanowe role twardych facetów. Był już policjantem, żołnierzem, zbirem, a nawet wampirem. Mimo to widownia darzy go wielką sympatią. Wszystkie te postacie gra bowiem z przymrużeniem oka, a w wywiadach okazuje się być ciepłym, miłym i dowcipnym człowiekiem. Jego droga do sukcesu była kręta i wyboista. Udało mu się ją jednak pokonać i teraz może się cieszyć zasłużoną popularnością.
- Nie jestem aniołem, ale lubię ten zawód. Nowa rola jest początkiem wszystkiego. Zaczynam od narodzin. Nic nie wiem. Tabula rasa. Przymierzam bohatera jak buty i zaczynam w nich chodzić. Czasami uwierają i ocierają stopy, a czasami są to buty siedmiomilowe. Lubię pokręconych bohaterów. Są ciekawsi – mówi w serwisie Nasze Miasto.
Zaciskając pięści
Kiedy dorastał w rodzinnej Legnicy, miasto było niczym polski Dziki Zachód. Zjeżdżali tam ludzie z całej Polski, a nawet z całej Europy. Lekarzem był Macedończyk, szewcem – Grek, a restauratorem – Żyd. Mama małego Jasia pochodziła z Krakowa, a tata z Kraśnika. Mimo tej różnorodności, nie lubiano w Legnicy Rosjan, bo za Peerelu stacjonował tam garnizon zaprzyjaźnionej Armii Czerwonej. Jasiu wraz z kolegami nie raz płatał figle sowieckim żołnierzom.
- Rosjanie byli opóźnieni technologicznie. Łączność między jednostkami zapewniały kable wiszące na drzewach. Kawałkiem szkła przecinaliśmy przewód i siedząc na murku patrzyliśmy, jak dwaj żołnierze łączą kabel. Dzięki obserwacjom wpadliśmy na pomysł ukrywania przecięcia: izolowaliśmy końcówki i łączyli „na niby”, a oni miotali się, długo szukając uszkodzenia – śmieje się w „Polska The Times”.
Kiedy Jasiu miał sześć lat, obejrzał film o przygodach Winnetou i postanowił zostać wodzem Apaczów. Uczył się języka Indian i ich wzorem spał na podłodze zamiast w łóżku. Potem zafascynował się Leonidem Teligą, który samotnie opłynął świat i wyrywał się do żeglowania. Wraz z kolegami chodził do legnickiego amfiteatru na filmy o Godzili i o radzieckich partyzantach. Ponieważ tata działał w PTTK, jeździł z nim na obozy, które były dla niego szkołą męskości.
- Ojciec był ciepłym, czułym mężczyzną. Gdy razem oglądaliśmy film, widziałem, jak ociera oczy. Pokazał mi, że mężczyzna nie musi wstydzić się łez. Ale przy kumplach musiałem się pilnować, żeby nie stracić pozycji w grupie. Trzeba było być twardym, zaciskać pięści i zęby. To mi nie przeszkadzało, żeby stanąć w obronie kumpla, który był otyły i mu dokuczano. Pożyczałem skórzane rękawiczki i tłukłem się na pięści z oprawcą – wspomina w „Twoim Stylu”.
Przyjemność z grania
Gdy uczył się w legnickim technikum samochodowym, zafascynowała go historia. Postanowił więc zostać jej nauczycielem. Niestety: dwója z matematyki na maturze przekreśliła te marzenia. Trafił do wojska i po jego odbębnieniu zahaczył się w miejscowym teatrze. Początkowo pomagał w sprawach technicznych, ale potem zaczął statystować, grywać epizody – i w końcu zaczęto mu powierzać większe role. Po piętnastu latach spakował plecak i wyruszył na podbój Warszawy.
Nie było mu łatwo się tam przebić. Dostawał tylko drobne role i nie mógł utrzymać się z grania. Wyjechał więc do Londynu, gdzie pracował jako boy w ekskluzywnym hotelu. Potem z roku na rok grywał coraz więcej. Głośno zrobiło się o nim, kiedy wystąpił u Patryka Vegi w trzech filmach – „PitBull”, „Służby specjalne” i „Botoks”. Potem stworzył świetną rolę psychopatycznego gangstera w głośnym serialu „Ślepnąc od świateł”.
- Nie lekceważę żadnej pracy. W przypadku artysty, a załóżmy, że aktor jest artystą, to użycie określenia „poważnie” czy „rzetelnie” to za mało. Bo czasami, gdy się chce w sztuce coś bardzo poważnie zrobić, to nic nie wychodzi. Poważnie czy rzetelnie można podejść do zagadnienia naprawy kranu. W przypadku sztuki aktorskiej trzeba się jej oddać. I ja właśnie tak lubię się całkowicie oddać, położyć na fali i czerpać przyjemność z grania – podkreśla w „Gazecie Wrocławskiej”.
We dwójkę łatwiej
O jego pierwszej żonie nie wiadomo wiele: była dziennikarką i ma na imię Barbara. Doczekał się z nią syna Nikodema, który również związał się z kinem i jest obecnie montażystą filmowym. Kiedy Janusz trafił do legnickiego Teatru Dramatycznego, zakochał się w aktorce Anicie Poddębniak. Para wydawała się idealnie dobrana: byli partnerami w życiu oraz na scenie i przed kamerą. Z czasem ich drogi się jednak rozeszły i w 2013 roku wzięli rozwód.
Potem aktor zaliczył krótki związek z charakteryzatorką, którą poznał na planie „Wołynia”, by chwilę później zakochać się w innej aktorce – Annie Janik, znanej z roli Dominiki w „Klanie”. Jednak i u jej boku nie zagrzał długo miejsca. Wtedy oficjalnie oświadczył w jednym z wywiadów, że limit jego związków się wyczerpał. Los miał jednak dla niego niespodziankę. Żegnając 2018 rok na sylwestrze u znajomych, poznał kolejną aktorkę - Agatę Wątróbską.
Ona była samotna, on był samotny, postanowili więc dać sobie szansę. I warto było: szybko poczuli do siebie coś więcej i postanowili spróbować być razem. Od początku świetnie się im układało, więc podczas urlopu w Sycylii, Janusz oświadczył się Agacie. Został przyjęty i w 2020 roku para wzięła ślub w klasztorze ojców kamedułów na krakowskich Bielanach. Przyjęcie weselne ze względu na pandemię odbyło się w warszawskim mieszkaniu pary, a catering zapewniła pobliska pizzeria. Szczęśliwą relację małżonkowie przypieczętowali występem w telewizyjnym show „Power Couple”.
- We dwójkę łatwiej. Można o siebie dbać, opiekować się. Poszerza się horyzont. Był czas, że się zastanawiałem, czy uda mi się jeszcze znaleźć kogoś, z kim będę mógł dzielić życie, aż pojawiła się Agata. Moja żona, moja dziewczyna, moja przyjaciółka i najbliższa mi osoba. Jest kompletnie inna niż ja. Uczyliśmy się siebie nawzajem, co wiąże się z wieloma kompromisami. Dzięki Agatce stałem się lepszym człowiekiem. Dała mi to, czego mi brakowało. Okazało się, że jednak jestem szczęściarzem – podsumowuje w „Twoim Stylu”.
