- Marzył pan w dzieciństwie o podróżach kosmicznych?
- Tak. Bo to wtedy była era kosmiczna. Pierwszy Polak poleciał w gwiazdy. Pamiętam tę euforyczną atmosferę. Wszyscy o tym mówili. I teraz też się mówi, bo okazuje się, że jest wielu Polaków, którzy zajmują się kosmicznymi technologiami.
- Amerykanie zapowiadają nowe loty w kosmos i na księżyc. Ma to sens?
- Kierunek rozwoju ludzkości wyznacza Elon Mask – i on stawia na podróże kosmiczne. Proszę spojrzeć na to, co robią Chińczycy po ciemnej stronie księżyca. Może mają tam swoją stację? Odpowiednikiem dawnych odkryć geograficznych są dziś nowe odkrycia w kosmosie.
- Te podróże międzygwiezdne są w pana nowej piosence „Ta noc jest tylko dla nas” metaforą miłosnych przeżyć. Skąd to skojarzenie?
- Śpiewam w tej piosence o ludziach, którzy już coś przeżyli. Chcę bowiem pokazać, że w każdym wieku trzeba funkcjonować na zasadzie starania się o coś. O nową przestrzeń do życia. O nową miłość. Żyjemy w epoce totalnego przełomu i totalnego przewartościowania – tego, co jest pokojem, co jest dobrobytem, co jest miłością. Ludzie generalnie żyją sami, promuje się mocno singlostwo. A przecież, jeśli nie będziemy żyli we wspólnocie, to zostaniemy w tyle.
- Muzycznie ta piosenka też jest zaproszeniem do wspólnoty – do wspólnej zabawy. To dla mnie swego rodzaju kosmiczne disco. Nie gardzi pan muzyką taneczną?
- Nie gardzę żadną muzyką, która jest dobrze zrobiona. Śmiać mi się tylko chce z muzyki, która nie wymaga od słuchacza niczego. Po prostu mnie to wkurza. Kiedy śpiewam, wymagam od siebie tak dużo, że oczekuję, iż słuchacz będzie tym zachwycony. Wszystko to, co jest nijakie i nie ma swojej temperatury, to muzyka niezależna, czyli taka, na której nikomu nie zależy. (śmiech)
- Niedawno zaproponował pan zupełnie inną piosenkę – liryczny „Wiatr”. To duet z wokalistką o pseudonimie Roksasas. Co pana skłoniło do zaśpiewania z taką nieznaną piosenkarką?
- Nieznaną i znaną. Na Tiktoku ma ponad 300 tysięcy obserwatorów. Z tym, że tylko i wyłącznie śpiewa covery. To jest jej siłą i słabością. Zaprosiłem ją do wykonania autorskiej piosenki, bo chciałbym, żeby przebiła się przez lenistwo słuchaczy, którzy, jak mówi klasyk „lubią piosenki, które już znają”. (śmiech) Dobrze by bowiem było, żeby na podstawie coverów, pokazywać jednak z czasem własną twórczość. Roksasas ma potencjał, jest młodą dziewczyną, ale pracowitą i odważną. Dlatego uważam, że powinna pokazywać swój talent.
- Największym pana sukcesem w ostatnich miesiącach też był cover – polska wersja „Sign Of The Times” Harry’ego Stylesa, który zdobył ponad 2 miliony wyświetleń na Tiktoku. Jak się uzyskuje takie zasięgi?
- Bardzo prosto: nie robimy gównianych rzeczy na ilość, tylko robimy rzadziej, ale w najlepszej jakości, jaka się da. Tekstowo, muzycznie i wizualnie. I oczywiście robimy tylko to, co jest bliskie naszemu sercu. Może ktoś podchwyci ten pomysł i zaśpiewa cover „Nie płacz Ewka” po chińsku? (śmiech) To nie jest żadna manipulacja, ale jak najbardziej uczciwe podejście.
- Trafił pan chyba z tym coverem Harry’ego Stylesa do zupełnie innej publiczności – młodszej od pana co najmniej o połowę.
- Tiktok jest dla wszystkich. Dlaczego nie może mieć Tiktoka facet w średnim wieku? Dzięki temu coverowi pokazałem się ludziom, którzy może nie są z mojej bajki i teraz 10 procent z nich przyjdzie potem na moje koncerty. „Kurcze, to jest naprawdę dobre” – pomyślą potem. A wszystko to za sprawą faceta, który ma 56 lat. Wszyscy teraz mówią o równości. A dlaczego ta równość ma być tylko dla tych, którzy się nią emblematują? Przecież każdy z nas ma prawo do równości. Faceci w średnim wieku również. (śmiech)
- Świetnie radzi pan sobie też na Facebooku, już od kilku lat organizując transmisje intymnych koncertów ze swego domowego studia – tzw. „domówki”.
- Na Tiktoku też już są. To jest format, dzięki któremu ludzie mają pewność, że nikt ich nie robi w konia. To jest w internecie najciekawsze – że można pokazać rzeczy istotne i prawdziwe. I tak trzeba korzystać z internetu: wybierać to, co jest wiarygodne. Przy tych „domówkach” jest tak, jakbym się ze słuchaczami dotykał. Oczywiście największą popularnością cieszą się covery, ale staram się też śpiewać moje własne piosenki. Mogę 70 razy wykonać „Pokemona”, którego zrobiłem 20 lat temu, ale z czasem ludzie przekonają się, że nie o to tu chodzi. Że chodzi o to, żeby się wzajemnie komunikować. Bo piosenka ma nie tylko bawić, ale też tłumaczyć świat i życie. Pokazywać nasze wzruszenia i wściekłości. W ten sposób tworzy się wspólnota ludzi, którzy chcą mnie słuchać i przychodzić na moje koncerty.
- Kiedy rozmawialiśmy przed pandemią, mówił pan, że daje jakieś 70-80 koncertów rocznie. Nadal jest tak dobrze?
- Już nie. Pandemia spowodowała, że ludzie konsumują rozrywkę i kulturę przede wszystkim w internecie. Od czasu do czasu chcą się jednak ruszyć. Teraz wielkie sukcesy święci płyta analogowa, której sprzedaje się więcej niż kompaktów. Bo tam jest jakość. Teraz ludzie słuchają muzyki w streamingu, a kiedy coś im się bardzo spodoba, idą na koncert lub kupują winyla. Dobrze więc wykorzystywać popularne media w rodzaju Tiktoka czy Facebooka do tego, aby pokazać coś, co jest wiarygodne, prawdziwe i ma swoją jakość. Też jestem użytkownikiem mediów społecznościowych i mam już ich po dziurki w nosie. Taka Taylor Swift jest szczytem obłudy, jaki można osiągnąć w show-biznesie. Po tym, będzie już tylko pragnienie prawdy. Niedawno wystąpił u nas Lenny Kravitz. Wyszedł z gitarą i zagrał tak świetny koncert, że myślę, iż to właśnie jest ten kierunek. Ja też go obrałem i będę się go trzymał.
- Zaczynał pan w latach 70. w rodzinnych Starachowicach. Skąd tam wzięło się to pana śpiewanie?
- W dużej mierze mam talent po tacie, który za młodu dostał się do Mazowsza, ale musiał iść do szkoły górniczej, bo w latach 50. nie wyżywiłby siebie i rodziny ze śpiewania.
- Jak pan odkrył, że ma głos, którego skala sięga czterech oktaw?
- To nie było tak od razu. Wiedziałem, że mam dobry słuch i wysoki głos po mutacji. Zacząłem więc śpiewać dla przyjemności. Nie było tu jakiegoś fenomenalnego odkrycia. To była ciężka praca, kształtowanie tego głosu i nabieranie jego świadomości. Nie miałem czegoś takiego, jak jeden styl, który mi przypadł do gustu. Dlatego próbowałem wszystkiego. Moim ulubionym formatem jest obecnie kompilacja różnych gatunków. Bo każda muzyka mi się podoba.
- To prawda, że nigdy profesjonalnie nie uczył się pan śpiewu?
- Tak. Czasami proszą mnie, abym poprowadził jakieś wokalne warsztaty, ale nie zgadzam się, bo nie czuję się do czegoś takiego uprawniony. Zresztą w internecie jest teraz tyle filmików, które zamieszczają trenerzy wokalni, że jest z czego korzystać. Tylko trzeba uważać, bo wielu z nich to hochsztaplerzy. A internet nie ma wstydu i przyjmie wszystko.
- Ze Starachowic przyjechał pan na studia do Krakowa. Jak wypadła konfrontacja pana marzeń z rzeczywistością?
- Trafiłem do miasta o podobnym smaku i wrażliwości do moich. Zaczęło się od kontaktu z Piwnicą pod Baranami – a potem to rozwinąłem. I z czasem stało się to w pełni moje. Kraków pozwala nabrać dystansu, a jednocześnie korzystać z tego wszystkiego, co się wiąże z nowoczesną technologią. To dobre miejsce do życia. Bardzo lubię Kraków.
- Kraków zmienił się od czasu, kiedy przyjechał go pan zdobyć?
- Oczywiście, że tak. Ale firmę mam zarejestrowaną na placu Wolnica w Krakowie, mam mieszkanie na Kazimierzu i płacę podatki do Starego Miasta. A ten, kto płaci podatki, jest pełnoprawnym obywatelem. Jestem więc pełną gębą krakowianinem.
- Kiedyś narzekał pan jednak na obecny Kraków.
- Bo był taki moment, że krakowianie zachłysnęli się sprzedażą piwa. I brakowało tu oferty kulturalnej. Trochę tak jest zresztą do dzisiaj. Ja gram teraz tylko raz w roku w Krakowie. Może dwa razy. W tamtym roku zagrałem jeden koncert w ICE Kraków z piosenkami z Piwnicy pod Baranami. I przyszedł ten krakowski widz, ale nie w takiej liczbie, jak gdzie indziej. Bo w katowickim NOSPR-ze przyszło ponad 3 tysiące ludzi, tak samo było we Wrocławiu. I tak się zastanawiałem dlaczego w Krakowie jest słabiej. Może dlatego, że tak rzadko tu gram? Ale w Krakowie sale są cholernie drogie. Nie ma więc gdzie grać.
- Dwie dekady temu grał pan w krakowskiej Alchemii kilka wieczorów pod rząd – najpierw „Serwus, Madonna!”, a potem „Królową nocy”. Na czym polegał sukces tych spektakli?
- Może na tym, że te dwadzieścia lat temu taka liryka była ludziom potrzebna. Kiedy Polacy dorobili się w latach 90. i stali się zamożni, zaczął się dla nich okres aspiracyjny pod wieloma względami. Odczuli potrzebę obcowania z czymś, co ich wartościuje. Oto mamy już wypasione samochody i wielkie apartamenty, więc nadszedł czas na odpowiedzenie sobie na najważniejsze egzystencjalne pytania. Na osiągnięcie czegoś więcej niż te dobra materialne pod względem kulturowym, tożsamościowym czy społecznym. Ja liczę, że to podejście przetrwało do dzisiaj. Moja wrażliwość wynika gdzieś z tej tradycji krakowskiej, ale gdzieś idzie w kosmos, w stronę przyszłości.
- Śpiewał pan za młodu wiersze wielkich poetów, uznano więc, że wykonuje pan piosenkę poetycką. Nie zgadzał się pan jednak na taką klasyfikację. Dlaczego?
- Oczywiście wszelkie kategorie i szufladki są bardzo przydatne dla słuchaczy i dla dziennikarzy. Tak jest choćby w streamingu, gdzie można sobie ułożyć i skategoryzować własne playlisty w zależności od nastroju czy potrzeby. Ale muzyka tak naprawdę jest jedna: dobra albo zła. Ja lubię, kiedy piosenka ma tekst. I ludzie teraz wracają do tekstu, bo chcą mieć treść. Nie chcą mieć czegoś, co jest bardziej podobne do muzyki w supermarkecie czy w hotelu. A dobrze by było, żeby piosenka była odniesieniem do naszej wrażliwości i komentarzem współczesności. Kiedyś poezja była metafizycznym językiem i to się potem przekładało na życie. Dobrze więc, by piosenka też miała taki tekst, który będzie funkcjonował jako pewien kierunkowskaz. Coś, co pokazuje nam drogę. My jesteśmy dziś często zagubieni przez mnogość informacji. Każdy ciągnie nas w swoją stronę. A tylko wtedy, kiedy sami będziemy do czegoś przekonani, to nasz wybór będzie miał sens. Poezja i piosenka mogą nam pomóc w podjęciu takich decyzji.
- To dlatego pan sięga po poezję?
- Kiedy człowiek był młody, to czytał wiersze, bo to go budowało. I wcale nie uważam, że dziś poezja odeszła i nie ma racji bytu. Wręcz przeciwnie: poezja jest językiem metafizycznym i pomaga nam sięgnąć głębiej i wyżej. Kiedyś było w piosence: „Ja nie chcę biec do gwiazd, gdy wieje w dobrą stronę”. Tymczasem po pierwsze przestało wiać w dobrą stronę, bo wiatry są zmienne, a po drugie – wszyscy ci, którzy nie chcą biec do gwiazd, czyli nie chcą więcej i nie chcą realizować swych marzeń, są skazani na margines. I właśnie to jest funkcja poezji: podsycanie ludzkiej namiętności, budowanie i kreowanie marzeń.
- Jak to się stało, że pana wyobraźnię podsyca kobieca poezja – bo najczęściej śpiewa pan Halinę Poświatowską.
- Nie ma poezji kobiecej czy męskiej. To jest bałamutne. Jak hasło „Męskie Granie”. Z jednej strony mamy być integracyjnym społeczeństwem, a z drugiej dzielimy coś na męskie i żeńskie. To jest paranoja, bo prowadzi do rozdrobnienia i podziałów między ludźmi. Do tworzenia kast. Tymczasem prawdziwa równość polega na tym, że trzymamy się prawa oraz pokazujemy swoje talenty i realizujemy swoje marzenia. I właśnie Halina Poświatowska była w moim czytaniu przede wszystkim osobą, która realizowała swoje marzenia. Nawet jeśli miały one perspektywę 2-3 dni. Ona te marzenia realizowała w pełni, korzystając ze swego życia. I ja tak chcę.
- W pewnym momencie kariery pana marzeniem stało się śpiewanie własnego repertuaru. Z czego to wynikało?
- Człowiek wypowiada się najlepiej swoim językiem. I jeżeli ma taką twórczą możliwość, to powinien z tego skorzystać. Z jednej strony cieszę się, że nie wystartowałem od razu ze swoimi rzeczami, bo okrzepłem w śpiewaniu i pisaniu. Wolałem poczekać i robić mniejsze błędy niż wyrwać się z czymś przedwcześnie i narazić się na śmieszność. Dzisiaj ludzie nie mają żadnych oczekiwań wobec piosenki i słuchają byle czego. Ale ja nie wierzę w to, żeby to było nieodwracalne. To nie jest trwała tendencja. Pisanie wartościowych tekstów jest ważne, komponowanie muzyki, która wynika z wykorzystywania w pełni swoich talentów, też jest istotne. Nie tworzymy bowiem tylko po to, aby uzyskać akceptację społeczną. Tworzymy dlatego, że muzyka jest naszym życiem i naszym marzeniem. Poprzez piosenkę komunikujemy się z ludźmi.
- Trudno było panu zacząć mówić własnym językiem po tym, jak się śpiewało Niemena, Koniecznego i Poświatowską?
- Tak. Ale trzeba czerpać z dobrych wzorców. Bo wtedy z czasem uda się osiągać równie zadowalające efekty. Wolę taką ciężką pracę niż pisanie piosenek, które nie wynikają z niczego innego, jak tylko z ludzkiej obyczajowości. To w kim jestem zakochany i z kim uprawiam seks nie jest na Boga istotą życia. Nie powinno więc też być istotą piosenki.
- Być może takie myślenie sprawia, że pana teksty są pozbawione pretensji: nie pouczają i nie osądzają słuchacza. Jak to się robi?
- To prawda – takie jest jedno z głównych założeń mojego pisania. Mimo, że z wykształcenia jestem nauczycielem historii, nie czuję się dydaktykiem. Nie cierpię ludzi, którzy mnie pouczają. Zresztą generalnie Polacy nienawidzą być pouczani. Jesteśmy republikańskim społeczeństwem i chcemy się rozwijać poprzez własną wiedzę i doświadczenie. Uważam, że powinniśmy być dumni z wielu swoich osiągnięć cywilizacyjnych. To samo w sferze poezji, muzyki i piosenek. Mamy z czego czerpać.
- Po ostatniej pana płycie z autorskim materiałem - „Popołudniowe przejażdżki” – media pisały, że wykonuje pan muzykę alternatywną. Ale i ta etykietka panu nie odpowiadała. Dlaczego?
- No, błagam! Polska alternatywa to tak naprawdę mainstream. Mnie alternatywa zawsze kojarzyła się z jakimś buntem. A o jakim buncie możemy tu mówić, kiedy wszyscy ci alternatywni artyści lecą z takim wiatrem, że aż boli głowa. (śmiech) Weźmy to „Męskie Granie” – niby to alternatywa, więc powinna nieść jakiś sprzeciw czy refleksję nad sensem życia. I ta kontemplacja odbywa się przy alkoholu. (śmiech) Nikt tego nie mógł lepiej wymyślić.
- Kiedyś powiedział pan: „To, co robię, nie ma jakiejkolwiek kategoryzacji”. Takie podejście do muzyki daje panu artystyczną wolność?
- Całkowicie. Jak mam chęć, to jestem zapraszany do Ery Schaeffera, gdzie śpiewam muzykę współczesną, a kiedy indziej – nagrywam kosmiczne disco, jak „Ta noc jest tylko dla nas” lub coś lirycznego, jak „Wiatr”.
- Pewnie ma pan szufladę pełną nowych piosenek. Dlaczego nie zbierze pan ich i nie opublikuje w postaci nowego albumu?
- Najpierw pokazuję nowe piosenki w YouTube’ie w postaci małych audiowizualnych przedstawień. W ostatnich dwóch latach było ich już cztery. Teraz robię następne cztery takie propozycje, które będę pokazywał przez kolejny rok. Kiedy to wszystko będzie już w internecie, być może wydam płytę winylową. To całkiem inne podejście niż to, które dominowało w show-biznesie dekadę temu. Najpierw zdobywam zaufanie słuchacza i jeśli uzna on, że to, co robię, jest naprawdę dobre i wiarygodne, to wtedy sięga on po nośnik trwały, który pomoże mu do tego wracać, kiedy będzie tylko chciał.
- Dwa lata temu pojawił się pan w „Twoja twarz brzmi znajomo”. Wcześniej ostro pan odżegnywał się od telewizyjnych talent-shows. Co sprawiło, że zmienił pan zdanie?
- Dałem się skusić, bo sądziłem, że będzie to miało przełożenie na social media. Ale nie miało. (śmiech) Było to jednak bardzo fajne doświadczenie. Spotkałem przy tym programie świetnych ludzi, szczególnie z pionu produkcji, tych od tańca i śpiewania. Bardzo mile ich wspominam.
- No i mógł się pan pokazać jako wszechstronny artysta: nie tylko od wokalnej strony, ale też tanecznej i aktorskiej.
- To dało mi dużo radości. Nie traktowałem „Twarzy” jako zawodów czy konkursu. Potraktowałem to show jako program, który ma dawać ludziom rozrywkę.
- Teatr i musical już pana nie interesują?
- Chciałbym do nich wrócić. Od piętnastu lat marzę o przeniesieniu na scenę „Pachnidła” Patricka Süskinda w wersji musicalowej. Niestety to nie takie proste. Tak jak rynek piosenki opiera się u nas na coverach, tak rynek musicalowy – na polskich licencjach zachodnich hitów. Jedynym wyjątkiem jest Wojtek Kościelniak, który robi inscenizacje polskich lektur – i jest to bardzo dobrze zrobione. Reszta to polskie przekłady hitów z West Endu czy Broadwayu. Dlatego trudno znaleźć środki na wystawienie takiego „Pachnidła”. Tym bardziej, że chciałbym, żeby była to produkcja zrobiona z rozmachem. Trudno więc znaleźć finansowanie takiego przedsięwzięcia. Kiedy się zrobi polską wersję „Kotów”, to wiadomo, że ludzie na to przyjdą. A w przypadku takiego „Pachnidła”, efekt końcowy nie jest przewidywalny.
- Pana żona Beata jest sędziną, więc zapewne jest osobą poukładaną, konkretną i twardo stąpającą po ziemi. To dobry zestaw cech dla partnerki artysty?
- Udane związki polegają na tym, że tworzący je ludzie muszą się ze sobą uzupełniać. To, czego ona nie ma, to ja mam. I na odwrót. Oczywiście to Beata jest tą mądrzejszą i stabilniejszą osobą w naszym związku. Ja mam tutaj znacznie więcej deficytów. Dlatego jestem tym, który bardziej korzysta na tym związku.
- Jesteście państwo ze sobą prawie już czterdzieści lat. Jak pokonujecie kryzysy?
- Mamy dzieci. To jedna sprawa. Mamy też podobne myślenie o świecie. Łączą nas podobne wartości. To podstawa.
- Macie państwo dwie córki. Poszły w ślady pana czy żony?
- Starsza ma na imię Zuzanna i właśnie kończy szkołę aktorską w Warszawie. Jest już po dyplomie, który miała w najlepszym teatrze w Polsce – TR Warszawa. Zagrała tam główną rolę w spektaklu repertuarowym. Teraz pisze pracę magisterską i będzie się broniła w tym roku. Młodsza dostała się właśnie do „Kostki” – to jest bardzo dobre jezuickie liceum na Kozłówce w Krakowie. Zuzia też skończyła tę szkołę i cieszę się, że Aniela idzie tropem starszej siostry.
