- Przede wszystkim gratuluję dobrej nowiny: właśnie ogłosiłaś, że niebawem zostaniesz mamą.
- Bardzo dziękuję.
- To wyjątkowo radosny czas dla ciebie?
- Tak. To pozytywny czas. Bardzo się cieszę, że zostanę mamą. I czuję się na tyle dobrze, że cały czas mogę pracować i koncertować.
- Nie planujesz po narodzinach synka zrobić sobie dłuższego urlopu macierzyńskiego?
- Po porodzie chciałabym szybko wrócić do pracy. Nie chcę być tylko mamą, ale również mamą pracującą. Mam nadzieję, że to się uda.
- Cieszysz się, że to będzie chłopiec?
- Nie miało to dla mnie znaczenia. Ale muszę przyznać, że ze względu na to, że sama mam starszego brata, to obraz starszy brat i młodsza siostra, jak najbardziej mi odpowiada.
- Nowa płyta jest prezentem z okazji ciąży czy ciąża jest prezentem z okazji płyty?
- Ani jedno, ani drugie. Życie tak chciało. I samo jedno nałożyło się na drugie. Bardzo się cieszę, że płyta wreszcie ujrzała światło dzienne. Jest klamrą, łączącą intensywny czas mojego zawodowego życia.
- Poprzednia twoja płyta z autorskim materiałem ukazała się w 2015 roku. Dlaczego tak długo twoi fani czekali na jej następczynię?
- W międzyczasie ukazały się moje płyty z kompozycjami Stanisława Moniuszki i piosenkami Karin Stanek, album „Retro”, nagrany z Jerzym Maksymiukiem i Januszem Olejniczakiem. Naprawdę więc nie próżnowałam. Wydałam również kilkanaście utworów, do których zrealizowaliśmy teledyski. Te nagrania ukazały się tylko na platformach streamingowych. Mogłam zostawić to tylko w takiej formie, jednak dla mnie kompakt i winyl mają inną wartość. Może sprawa dotyczy naszego pokolenia, które jest sentymentalne. Lubimy czytać papierowe książki i słuchać muzyki z fizycznych nośników. Te płyty starzeją się razem z nami. Przede wszystkim nie chciałam robić niczego na siłę, bo sztuka tego nie lubi.
- Niemal każdy utwór na płycie jest zrealizowany z innym producentem. Z czego to wynika?
- Z tego, że płyta powstawała parę lat. Myślałam nad koncepcją płyty, nagranej z jednym producentem, z którym na spokojnie pracowałabym nad piosenkami. Może kolejny album taki właśnie będzie, czas pokaże.
- To dlatego ta nowa płyta jest tak bardzo różnorodna muzycznie?
- Poniekąd tak. Chociaż producenci się powtarzają. Ja nie lubię kalkulacji w muzyce. Nie słucham jednego gatunku, tylko poszukuję i inspiruję się różnymi. Poza tym dzisiaj wszystko się miesza i czasem trudno odróżnić jeden styl od drugiego. Nie dzielę specjalnie muzyki, której słucham i którą tworzę. Ma mi się po prostu podobać - takie to proste.
- Mamy tu zestawienie soulu z klasyką, popu z hip-hopem. Co cię zainspirowało do takich nieoczywistych połączeń?
- Odwieczna chęć poszukiwania i łączenia. Mój brat Mateusz i Mateusz Kołakowski, z którymi współpracuję od lat, właśnie dzięki tym muzycznym eksploracjom stworzyli tak wyjątkowy album jak „Moniuszko 200”.
- Największe wrażenie robią oczywiście ballady – jak „Zapomnij”. W takich właśnie piosenkach możesz w pełni pokazać swoje możliwości wokalne?
- Dłuższe dźwięki i frazy pozwalają śpiewać bardziej emocjonalnie. Osobiście bardzo lubię również takie utwory, jak „Kto”, „Miód” czy „Femme Fatale”, które są bardziej energetyczne. Na żywo są trochę trudniejsze do zaśpiewania, ze względu na dużą ilość słów. Już w styczniu i w lutym będą się mogli państwo o tym przekonać, ponieważ ruszamy z trasą koncertową po kilku miastach w Polsce. Ja już nie mogę się doczekać!
- Masz na płycie wielu gości z różnych muzycznych światów. Z jednej strony Leszek Możdżer, a z drugiej – raperzy Jarecki czy KASTA. Co cię skłoniło do ich zaproszenia?
- Życie. Mam wrażenie, że to utwory wybierają sobie gości. Kiedy tworzyłam „Zapomnij”, od razu wiedziałam, że będę chciała, aby na fortepianie zagrał ktoś ze świata klasyki lub jazzu. I wtedy pomyślałam o Leszku Możdżerze. Zadzwoniłam do niego, a on po usłyszeniu utworu powiedział „OK”. Z kolei pracując nad „Dobrymi mocami” i „Femme Fatale”, marzyłam o współpracy z Jareckim, bo niezwykle go szanuję, to jeden z najlepszych wokalistów w naszym kraju.
- Kasia Moś i Marek Dyjak to zupełnie inne światy. Skąd więc jego obecność na płycie?
- Kiedyś zobaczyłam Marka w programie telewizyjnym i poraziła mnie jego życiowa prawda, ciepło bijące od niego. Bardzo nas wzruszył z Mateuszem, moim bratem. Nie znaliśmy twórczości Marka, więc rzuciliśmy w świat internetu jego imię i nazwisko. I kiedy posłuchaliśmy „Dziwną okolicę”, wręcz popłakaliśmy się. Wtedy wymarzyłam sobie, aby zaśpiewać tę piosenkę w duecie. Sporo lat później nasz pianista Mateusz dołączył do zespołu Marka. I wtedy okazało się, że on mnie w ogóle kojarzy i lubi mój głos. „To może Marek zgodziłby się zrobić razem ze mną tę „Dziwną okolicę”? - zapytałam. „Dzwoń do niego” – usłyszałam. Tak zrobiłam i nasza rozmowa to jeden z najmilszych kontaktów międzyludzkich w mojej historii. Marek opowiedział, że kiedyś występowaliśmy na jednym koncercie i był zauroczony moim głosem, ale wstydził się do mnie podejść. „No co ty mówisz?” – zdziwiłam się. I wyjaśniłam: „Z mojej strony było dokładnie tak samo”. (śmiech) Od tego momentu się przyjaźnimy.
- W koncertowych nagraniach, zamieszczonych na płycie, towarzyszy ci orkiestra AUKSO, którą dyryguje twój tata, a w której gra twój brat. Czujesz się pewnie mając ich za plecami?
- Czuję się wyjątkowo szczęśliwa. To świetna orkiestra i rewelacyjni muzycy. Ale też pogodni i radośni ludzie, więc występy z nimi są dla mnie zawsze pozytywnym przeżyciem. Zresztą, kiedy orkiestra stoi za nami i piosenka jest zaaranżowana na taki duży skład, to nabiera innego wymiaru – jest bardziej przestrzenna, wręcz magiczna.
- Skąd taki poetycki tytuł płyty: „Wszystko to, czego nie da się powiedzieć”?
- Pomyślałam, że ta płyta to taki rodzaj składanki. Kiedyś jako nastolatki nagrywaliśmy sobie takie. Najpierw na kasetach, a potem na płytach – na jakąś imprezę, to z jakiejś okazji, to dla kogoś, choćby dla wybranka czy wybranki serca. I tak potraktowałam ten nowy album. Kiedy dziś ludzie wkładają go sobie do odtwarzacza, to słyszą to, co trudno mi wyrazić słowami, a łatwiej przekazać w muzyce, w ciszy, w oddechu. To taka skondensowana w piosenkach prawda o mnie.
- W jednym z wywiadów powiedziałaś: „Płyta podsumowuje czasem wręcz szaleńczo rozpędzony etap mojego życia”. Jak ci się żyje w tym pędzie?
- Bardzo dobrze. Ja nie lubię przestojów i odpoczynku. Lubię ciągłość wydarzeń, kiedy coś się dzieje i mam kalendarz zaplanowany na kilka miesięcy do przodu. Wtedy czuję się spokojna. Zawsze o tym marzyłam i teraz to mam. Mam nadzieję, że to się nie zmieni przez długi czas.
- Bardzo zmieniłaś się przez te ostatnie 10 lat od wydania twojego debiutanckiego albumu?
- Wydaje mi się, że z jednej strony w ogóle się nie zmieniłam, bo od osiemnastego roku życia czuję się tak samo. (śmiech) Ale oczywiście, że życie nas zmienia – przede wszystkim różne doświadczenia i ludzie nas zmieniają. Czasem spotykamy wspaniałe osoby, a czasami ludzi, którzy są dla nas lekcją, mimo że mamy ich w najbliższym kręgu.
- Masz tu na myśli rodzinę?
- Nie. Nikt z mojej rodziny nigdy mnie nie zawiódł. Czasami ja powiedziałam o dwa słowa za dużo, a nerwy nie są najlepszym doradcą. Jednak wszyscy się bardzo szanujemy i kochamy. Taka jest nasza rodzina. Czasem wręcz sama sobie tego zazdroszczę. I mam nadzieję, że ja też taką kiedyś stworzę dla swojego dziecka.
- Twoi rodzice to muzycy klasyczni. Pewnie dlatego uczyłaś się od dziecka grać na skrzypcach i na wiolonczeli. Nie żałujesz dzisiaj, że poszłaś inną drogą?
- Czasem żałuję. Na pewno ubolewam, że nie ćwiczyłam więcej na instrumencie. Dzisiaj, gdybym była naprawdę dobrą wiolonczelistką, mogłabym to połączyć ze śpiewaniem. A tak moje możliwości to raczej tylko takie umpa-umpa. (śmiech) To błąd młodości.
- Trudno było twoim rodzicom zaakceptować to, że zostałaś popową wokalistką?
- W życiu! Rodzicom zależało tylko, abym robiła to, co czyni mnie szczęśliwą i żebym była w tym uczciwa i rzetelna. Kiedy zauważyli, że realizuję się w śpiewaniu – najważniejsze było dla nich, że wykonuję zawód, który jest moją pasją. Jeśli wybrałabym jakąkolwiek inną drogę, to oni również byliby szczęśliwi.

- Świat muzyki pop jest zupełnie inny niż świat muzyki klasycznej. Jak sobie poradziłaś z przejściem z jednego do drugiego?
- Te światy tak szybko się zazębiły w moim życiu, że nawet tego nie odczułam. Od dziecka słuchaliśmy z bratem różnorodnej muzyki i pokazywaliśmy ją tacie. Zaczęłam śpiewać, mając czternaście lat, a pierwszy koncert zaśpiewałam dwa lata później. Starałam się wybierać i tworzyć takie piosenki, które mnie muzycznie nie „obrażały”: były ciekawe, wartościowe i dawały mi przyjemność wykonawczą. Nie uważam, że świat klasyki jest lepszy od świata rozrywki czy na odwrót. Wszystko jak zwykle zależy od ludzi i ich zaangażowania.
- Kiedy byłaś nastolatką, pewnie budowałaś swoje wyobrażenie o show-biznesie na podstawie teledysków w MTV czy artykułów w „Bravo” lub „Popcornie”. Nie rozczarowałaś się potem, kiedy zobaczyłaś jak wygląda polska branża muzyczna od środka?
- Oglądałam głównie MTV, wspomnianych gazet raczej nie kupowałam. Czy byłam rozczarowana? Trudno powiedzieć. Tak, jak wspominałam, ludzie są różni, a przecież wszystko od nich zależy. Kiedy miałam osiemnaście lat, odmówiłam współpracy z Robertem Jansonem. Nagrałam jedną piosenkę, ale nie zgodziłam się na całą płytę, ponieważ nie do końca podobała mi się warstwa muzyczna. To był odważny ruch. Miałam podpisany kontrakt z Universalem i kiedy odmówiłam tej współpracy, to został zerwany. Pewnie gdybym wydała tę płytę, szybciej osiągnęłabym „sukces”. Wybrałam jednak inną drogę i nie mam dziś poczucia, że zrobiłam coś wbrew sobie. Oczywiście trafiło mi się kilka rzeczy, z których nie jestem do końca zadowolona. Jednak w ogólnym rozrachunku, na dzień dzisiejszy wydaje się, że podjęłam dobre decyzje.
- Miałaś okazję wyjechać do USA i współpracować z rewią The Pussycat Dolls. Jak ci się spodobał show-biznes za Wielką Wodą?
- Oczywiście jest to o wiele większa machina, ale ja dosłownie ją tylko musnęłam. Miałam wtedy 21 lat i jeszcze studiowałam. Wydarzyło się wtedy kilka zbiegów okoliczności, dzięki którym trafiłam do Stanów i mogłam przeżyć piękną przygodę oraz poznać ludzi z pierwszych stron gazet. Dla młodej i zakompleksionej osoby, jaką wtedy byłam, ta przygoda była niezwykle ważna. Bardzo mnie rozwinęła. I to jest istotne - bo najważniejszy w życiu jest rozwój.
- To ta wizyta w USA sprawiła, że twoja pierwsza płyta z 2015 roku, zawierała niepopularną jeszcze wtedy u nas „czarną” muzykę R&B?
- Zawsze słuchałam takiej muzyki. Oczywiście miałam płyty Whitney Houston i Celine Dion, ale szukałam też mniej znanych wokalistek. Inspirowały mnie głównie Afroamerykanki z potężnymi głosami, więc świat soulu i R&B był mi bliski.
- Wszyscy usłyszeliśmy o tobie, kiedy reprezentowałaś Polskę na Eurowizji w 2017 roku. To był przełom w twojej karierze?
- Myślę, że tak. Otworzyło się dla mnie wiele drzwi, które wcześniej były zamknięte. Chociaż już wcześniej „Must Be The Music” sprawiło, że parę osób o mnie usłyszało. Ale oczywiście reprezentowanie Polski na Eurowizji, spowodowało, że właściwie pojawiłam się wszędzie. Na chwilę trafiłam na pierwsze strony gazet. To był dla mnie bardzo ciekawy czas, który również mnie rozwinął. Ale był też bardzo stresujący. My Polacy mamy niestety taką przypadłość, że lubimy najpierw kogoś pokochać, a potem nagle go znienawidzić i zrzucić nań odpowiedzialność za wszystkie plagi świata. (śmiech) Tego się trochę bałam. Wygrałam jednak preselekcje jako prawie nikomu nieznana osoba. Byłam wtedy trochę takim „no name’m”. Bez wytwórni, bez dużego zaplecza. Tym bardziej naszą wygraną uważaliśmy za sukces i cieszyliśmy się z wyjazdu do Kijowa.
- Jak wspominasz tamten czas?
- Tamten Kijów, a ten teraz, to dwa zupełnie inne miasta. Wtedy Kijów żył pełnią życia, tętnił witalnością. Chodziliśmy po knajpach, wszędzie było pełno młodych ludzi, zabawa toczyła się na całego. I nagle stało się coś, w co chyba do dnia dzisiejszego trudno jest uwierzyć. W moim rodzinnym domu ciągle przewijają się cudowne dziewczyny z Ukrainy – jedne już wyjechały, drugie wyjeżdżają i wracają z powrotem. Można powiedzieć, że są również częścią naszej rodziny. Mam więc bezpośredni kontakt z tym, co dzieje się za naszą wschodnią granicą.
- Wróćmy do Eurowizji: teraz co roku polskich wykonawców ogarnia szał na ten festiwal. Naprawdę jest o czym marzyć?
- Tak. Niektórzy z tych, którzy wygrali Eurowizję, robią naprawdę wielką karierę – choćby włoski zespół Maneskin. To jedyny konkurs, dzięki któremu można pokazać swą muzykę całej Europie, a nawet całemu światu. W końcu ogląda go ponad 100 milionów ludzi. Dlatego warto walczyć o udział w konkursie, bo nigdy nie wiadomo czy nasza piosenka, nawet jeżeli nie wygra, to nie spodoba się we Francji, Anglii czy Hiszpanii. A to może nam otworzyć drzwi do kariery w Europie.
- Po występie na Eurowizji twoja pozycja na polskim rynku stała się mocniejsza?
- Na pewno. Zdecydowanie więcej koncertuje, a to dla mnie najważniejsze. Cieszę się, że jestem artystką wolną i sama decyduję o tym, jaką muzykę chcę prezentować. Wiąże się to jednak z tym, że osobiście muszę organizować środki na jej nagranie. Mam jednak pełną wolność artystyczną.
- W jednym z wywiadów powiedziałaś, że w zeszłym roku miałaś poważny kryzys: „Nie miałam nawet ochoty wykonywać swojego ukochanego zawodu”. Co to było?
- Każdy przeżywa w życiu trudniejsze chwile. To było chyba jakieś 2-3 lata temu. Przez kilka miesięcy nic mi się po prostu nie chciało. Nawet śpiewać, co jest rzeczywiście dziwne, bo nic nigdy nie było w stanie zniechęcić mnie do występowania. Oczywiście pojawiałam się na koncertach, ale nie czułam ze śpiewania wielkiej radości.
- Co ci pomogło?
- Czas. Już dokładnie nie pamiętam, więc nie był to jakiś mocny impuls. Po prostu życie samo mnie uleczyło.
- Masz zawsze u boku swego brata Mateusza. To dzięki wspólnej pasji do muzyki, macie taką wyjątkową więź?
- Myślę, że nie. Mamy bowiem tę więź od dziecka. Ja mam wobec Mateusza właściwie pewien rodzaj matczynej miłości, choć jestem młodsza. Ale zawsze miałam i mam silną potrzebę opiekowania się nim i troszczenia o niego. Czasem to matkowanie go wkurzało, bo wiadomo jak to jest z matczyną miłością – tu zrób tak, a tu nie rób tego. Ale zawsze, gdy ktoś chciał go skrzywdzić, to wiedział, że dostanie ode mnie w łeb. (śmiech) Dopiero potem połączyła nas muzyka i zaczęliśmy współpracować. To nas tylko jeszcze bardziej scaliło. Mówimy sobie wszystko, ja radzę się Mateusza w większości spraw. Nasza więź jest naprawdę bardzo mocna.
- Mateusz nadal gra z tobą na koncertach i pisze dla ciebie piosenki?
- Tak. Ostatnią piosenką, którą napisał dla mnie jest „Listek” – to ta, która ukazała się tuż przed płytą. Nadal występuje też ze mną na koncertach. Myślę, że tak już będzie zawsze.
- Od pewnego czasu masz u boku również ukochanego. Łukasz jest jednak osobą spoza show-biznesu. Jak sprawdza się taki układ?
- Bardzo dobrze. Doskonale się rozumiemy, mimo że Łukasz jest lekarzem. Co ciekawe: bardzo kojarzy mi się z moim bratem. Wizualnie i w ogóle. Ma w sobie taki uroczy rys chłopięcości. Dobrze się ze sobą czujemy i dogadujemy. Moi rodzice też bardzo lubią Łukasza. A moja babcia to jest w nim wprost zakochana. (śmiech) Ostatnio Mateusz opowiadał mi, że odwiedzał ją i babcia pokazała mu, co jej najbardziej poprawia humor: zdjęcie Łukasza na wyświetlaczu jej telefonu. (śmiech)
- Łukasz jest znanym lekarzem. Imponuje ci to?
- To prawda. Łukasz jest bardzo dobrym neurochirurgiem. Pracował też przez kilka ładnych lat w olsztyńskim „Budziku” – klinice wybudzającej ludzi ze śpiączki. Na co dzień więc ratuje ludzkie zdrowie i życie. Sama to widzę: kiedy gdzieś z nim jeżdżę, pacjenci bardzo go lubią i szanują, ma do nich ciepłe podejście, ogromny szacunek i empatię. To chyba jest najważniejsze.
- Ty z kolei jesteś znaną obrończynią praw zwierząt i wegetarianką. Skąd ta pasja?
- Wyssaliśmy ją z mlekiem matki. Takiej miłości do zwierząt nauczył nas mój świętej pamięci najukochańszy dziadek. On nie skrzywdziłby mrówki, ratował wszystkie stworzenia na swoim ogródku działkowym. Szanował po prostu życie każdej istoty. Podobnie zresztą mama. Jak byliśmy dziećmi, wykradła psa naszego sąsiada. Ten biedny pies, był 24 godziny na krótkim łańcuchu, bez jedzenia i picia, miał więc fatalne warunki bytowe. Mama wiedziała o tym, więc pewnego dnia przeszła przez płot, wzięła psa i znalazła mu nowy dom. Kiedy dzieje się zwierzęciu krzywda - trzeba reagować. Cała moja rodzina mocno walczy o prawa zwierząt. Tata w zasadzie rozmawia tylko o zwierzętach – i kiedy jest w domu, ciągle się nimi zajmuje. I mam wrażenie, że one go leczą.
- Podobno kiedyś uratowałaś nawet byka przed rzeźnią.
- To prawda. Wykupiłam go od właściciela, który chciał go sprzedać na ubój. Najpierw przez parę lat był w Straży dla Zwierząt w Radomiu, a potem przeniosłam go nad Noteć. I tam Diego był do końca swoich dni.
- Ile masz zwierząt w domu?
- Jedenaście psów i czternaście kotów. Ale z racji naszych zawodów, to mama głównie się nimi zajmuje. Całkowicie się temu poświęciła. Jest więc naszym największym bohaterem.