Jeśli zaś miałbym wskazywać różnice - to mówić coś tylko po to, by uzasadniać czyjąś - bo przecież nie moją, skoro sam na taki pomysł nie wpadłem - tezę, uznałem za gadanie po próżnicy.
Tymczasem chodziło o to, jak się dowiedziałem, który z filmów będzie miał większe znaczenie dla obecnego życia w Polsce. Gdybym powiedział, że pierwszy - uzasadniałbym twierdzenie, że dla dzisiejszych młodych ludzi "Wałęsa" jest symbolem i zapewne przeżyją szok, gdy dowiedzą się, kim naprawdę był przywódca "Solidarności", gdy skakał przez mur stoczni, gdy siedział przy Okrągłym Stole, i wtedy, gdy odbudowywał "lewą nogę" (czyli nie tę, którą chciał podawać Kwaśniewskiemu),
i wtedy, gdy zostawał prezydentem. Gdybym zaś powiedział, że ten drugi - to pewnie usłyszałbym,
że uważam Wałęsę wyłącznie za cień historii, dziś nieważny, bo wyżej cenię film o "kumplach"
z krakowskiej polonistyki, którzy chcieli zmieniać świat w czasach, gdy mało kto wierzył, że da się go zmienić. Potem jednego zabito, drugi okazał się esbeckim kapusiem, a trzeci jest jednym
z najważniejszych publicystów IV RP.
I już słychać, że TVN nadała "Trzech kumpli" tylko po to, by odciągnąć uwagę Polaków od sprawy "TW Bolka"; słychać też, że "Gazeta Wyborcza" zwolniła z pracy Lesława Maleszkę w chwili, gdy dokument, w którym pokazano jego prawdziwą twarz, miał trafić na ekrany telewizorów. Teorie spiskowe mają się zatem nieźle, choć przyznaję, trudno mi uwierzyć we wszystkie zbiegi okoliczności. W końcu każde śledztwo polega na dowiedzeniu, iż nic w świecie nie dzieje się przypadkiem i zbiegi okoliczności wcale "zbiegami okoliczności" nie są. Są tylko okoliczności, które usiłowały zbiec, ale im nie wyszło.
Dziś młodzi ludzie niewiele wiedzą o Stanisławie Pyjasie, jeszcze mniej - o Lesławie Maleszce. Zapewne ten stan rzeczy utrzymywałby się dalej, gdyby nie film Ewy Stankiewicz i Teresy Ferens. Zapewne wiedzą więcej o Wildsteinie, choć trudno by im było powiązać to nazwisko z poprzednimi. Maleszka nadal więc mógłby uchodzić za świetnego redaktora "GW", i obnosiłby chwalebnie heroiczny epizod z młodości. Za "gest miłosierdzia" uchodziłby nadal fakt, że nie pozwolono mu zniknąć
do końca z życia publicznego i dano pracę w zawodzie, podobno bez wpływu na kształt gazety uważanej za najważniejszą w kraju (z filmu wynika coś innego). Niestety, zdemaskował go Wildstein i dawni kumple, a potem sam przyznał, że był kapusiem. I nadal zachodzilibyśmy w głowę, skąd się biorą "zbiegi okoliczności", tak dziwne, że można z nich robić filmy. Stankiewicz i Ferens pokazały,
że są to tylko okoliczności, które usiłują zbiec.
Film o rzekomych czy rzeczywistych kontaktach Wałęsy z SB nic nie mówi o mechanizmach historii. Powstał jako element akcji promocyjnej książki historyków z IPN. "Trzech kumpli" natomiast można, a nawet trzeba, odbierać inaczej. Jak każdy dobrze zrobiony dokument zawiera on w sobie moment, w którym rozumiemy, że chodzi o coś więcej niż o Pyjasa, Maleszkę i Wildsteina, czy parę innych, ważnych dziś nazwisk. Oto uświadamiamy sobie, że negatywny bohater tego filmu nie jest wcale człowiekiem złamanym, przybitym ciężarem obrzydlistwa, jakie wyrządził. Nie - to człowiek, który agresywnie, manifestacyjnie, z ironią wręcz obnosi ten ciężar. I chce, żeby wszyscy podziwiali jego pseudodostojewszczyznę.
Z czego biorą się agresja i ironia, skąd ta z trudem maskowana buta? Nie chcę niczego sugerować
- ale takie pytania zadawał kiedyś swemu osobliwemu towarzyszowi spod celi, generałowi SS, Kazimierz Moczarski, a Hanna Arendt napisała o postawie Eichmanna książkę, która odmieniła XX-wieczny wizerunek zbrodni, kary, zła i rozgrzeszenia.
Nie łudźmy się, że takie pytania są tylko naszą specjalnością: zadają je także narody
i społeczeństwa, które formalnie dokonały rozliczenia z komunizmem. Bo wyrok sądowy w takich sprawach, niczego nie zmienia. Niczego nie rozwiązuje - a wręcz przeciwnie. Pozwala tylko okolicznościom, by zbiegały, a raczej majestatycznie odchodziły w ciemność.