Przed spotkaniem dworowałem sobie z dziennikarza Polskiej Agencji Prasowej, który usiłował mi wmówić, że wiślaccy piłkarze zawsze pękają, gdy na Reymonta pojawia się, zwabiona ogromną stawką wydarzenia, ponadnormatywna liczba fanów, tymczasem jego przepowiednia w trakcie niedzielnych męczarni gospodarzy nabrała groźnego wymiaru. Szczęśliwie mecz przesądzający o być albo nie być w eliminacjach Ligi Europy krakowianie rozegrają w Zabrzu. Bo akurat na wyjazdach idzie im świetnie.
Gol Brożka powinien dać nieco do myślenia Carrillo. Prawdą jest, że Hiszpan spisał się, windując drużynę z ekstraklasowej przeciętności w kierunku górnych rejonów tabeli, co potwierdza słuszność decyzji zarządu klubu, który w grudniu podjął bolesną dla jego poprzednika decyzję o zmianie na stanowisku trenera. Co wcale nie oznacza, że Hiszpan jest pozbawiony wad. Jedną z nich było niedocenianie umiejętności 35-letniego napastnika, który dziś z fanfarami, aczkolwiek moim zdaniem przedwcześnie, został przez Wisłę pogoniony. Oczywiście forma pogonienia jest ważna i nie należy do niej zgłaszać absolutnie żadnych uwag, ale fakt pozostaje faktem - Brożek, gdyby tylko częściej wchodził na boisko, mógł dać drużynie znacznie więcej, aniżeli jedną bramkę ratującą przed skreśleniem całego wiosennego wysiłku hiszpańsko-bałkańskiej drużyny. I jednocześnie uczciwie zapracować na przedłużenie kontraktu.
To bardzo wymowny paradoks, że to akurat Paweł uratował skórę Carrillo, facetowi, który postanowił skopiować decyzję sprzed roku Kiko Ramireza, rezygnującego lekką ręką z innego zatwardziałego wiślaka (choć nie tak zasłużonego), obrońcy Alana Urygi.
Jeśli dodamy do tego zakończenie kariery przez Arkadiusza Głowackiego stanie się jasne, że Wisły w Wiśle ubywa z każdym pocupiałowskim sezonem i wkrótce może się okazać, że w tej polskiej sztafecie pokoleniowej zabraknie kogoś, kto stanie na mostku i przejmie kapitańską pałeczkę.