- W swoim życiu miałem chyba dwa razy tyle życia, co inni. Ale to się tak szybko działo... - wspominał nie tak dawno weteran Polskich Skrzydeł, odznaczony Krzyżem Walecznych.
Przeżył ponad dziewięćdziesiąt lat, a nieraz od śmierci dzieliły go ułamki sekundy. Któregoś razu, gdy wrócił z bojowego lotu, okazało się, że jego samolot miał 16 dziur po pociskach.
- Wzięły się ze sperrbrecherów. To były sprężone działka czterolufowe - opowiadał. Jego głowę od najbliższego otworu po kuli dzieliło 20 cm. Gdyby Niemiec na ziemi strzelił o jedną tysięczną sekundy wcześniej, nestor polskich pilotów nie przeżyłby nawet trzech dekad. II wojna światowa zabrała mu młodość, miał 17 lat, gdy wybuchła. Wraz z bratem Lesławem i pięcioma kolegami przedostał się na Węgry. Stamtąd do Francji, gdzie zaciągnął się do Wojska Polskiego. Najpierw trafił do obozu piechoty, potem do pułku ułanów. Po kapitulacji Francji popłynął do Liverpoolu. W Szkocji ochraniał wybrzeże i zdał maturę.
W marcu 1943 r. rozpoczął szkolenie lotnicze, a półtora roku później trafił do 309. Dywizjonu Myśliwsko-Rozpoznawczego. Latał na Mustangach III m.in. jako eskorta bombowców nad Niemcy. W styczniu 1945 roku silnik jego samolotu tak mocno dymił, że musiał wyskoczyć na spadochronie, lądując po alianckiej stronie frontu. Do końca wojny wykonał 26 lotów bojowych i 7 operacyjnych.
Do Polski wrócił w 1947 r. W Krakowie ukończył Akademię Handlową. Pracował m.in. jako główny księgowy w Fabryce Maszyn Drogowych Madro, Dyrekcji Poczty i Telekomunikacji, Zakładach Gazowniczych.
W latach stalinowskich stracił licencję pilota, a bezpieka nachodziła go w domu, szukając „szpiegowskich notatek”. Pogrzeb Zygmunta Jaeschke odbędzie się dziś o godz. 12 na cmentarzu Salwatorskim.