Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łukasz Surma: Po zakończeniu kariery jest pustka. Nie będę czarował, że jest inaczej

Bartosz Karcz
Bartosz Karcz
– To jest sprawa indywidualna. Ja potrafiłem się wyłączyć, skoncentrować na grze. Z tego, co pamiętam, to notowałem niezłe występy w Krakowie przeciwko Wiśle. Czy Krzysiek Mączyński też będzie to potrafił? Nie wiem. Trudno mi jest też oceniać postępowanie Krzyśka, tym bardziej, że sam popełniłem kilka błędów w swojej karierze. – mówi Łukasz Surma, wychowanek „Białej Gwiazdy”, a jednocześnie piłkarz, który mistrzostwo Polski zdobywał w roli kapitana Legii Warszawa.

– Naszą rozmowę powinniśmy zacząć od gratulacji. W poniedziałek z oldbojami Wisły świętował Pan zdobycie mistrzostwa Krakowa.
– Tak, nawet się śmiałem, że to moje pierwsze trofeum od 2006 roku, gdy z Legią byłem mistrzem Polski. Później były jeszcze medale z Ruchem, ale trofeum to trofeum. Żartowałem w poniedziałek z chłopakami, że ja tylko pomogłem utrzymać pierwsze miejsce w lidze oldbojów, bo gdy zaczynałem z nimi grać, już byli liderem tabeli.

– Co Pan poczuł zakładając po tylu latach przerwy koszulkę z białą gwiazdą?
– Zdarzyło mi się to już trochę wcześniej. Jeszcze, gdy byłem piłkarzem Ruchu, kiedyś Mirek Szymkowiak zaprosił mnie na turniej w Tychach, żebym z nimi zagrał. Pamiętam, że Marek Motyka przywitał mnie na dzień dobry tekstem, żebym tylko nie rzucał koszulką… Od razu poczułem, że w szatni Wisły nic przez te wszystkie lata się nie zmieniło. „Szydera” ma się dobrze.

– Ta wasza drużyna oldbojów łączy pokolenia.
– Łączy się z nią wiele fajnych spraw, ale też parę dziwnych. Są w tej drużynie starsi zawodnicy, którzy byli moimi idolami. Weźmy np. takiego Zdziska Janika. Pewnie młodsi kibice nie pamiętają go z boiska, ale we wczesnych latach 90-tych to był prawdziwy lider Wisły. Miał świetną technikę, wydolność. Jest też Darek Marzec, z którym jako dzieciak chodziłem do tego samego kościoła Misjonarzy, czasami gdy spotykałem go jeszcze jako junior, pytał mnie, kiedy zacznę trenować z pierwszą drużyną. To są rzeczy, których się nie zapomina, dlatego mam do tych ludzi wielki sentyment. Cieszę się, że możemy razem grać. Trochę w tym zespole była dziura pokoleniowa, bo Wisła przez dobre kilka lat nie stawiała na ludzi stąd, więc oni powyjeżdżali później z Krakowa. Ale jest też Mirek Szymkowiak czy Mariusz Jop, który zostali w Krakowie i reprezentują to złote pokolenie, które dawało Wiśle mistrzostwa Polski. Dziwną sprawą jest jednak dla mnie, że nie możemy grać na Reymonta. Z jednej strony szkoli się przecież młodzież, mówi o pięknej historii klubu, a z drugiej nie pokazuje się ludzi, którzy tę historię przez lata tworzyli. Cóż, gramy sobie na Zwierzynieckim i cieszymy się każdym meczem.

– Szybko przeskoczył Pan z ekstraklasy na boiska ligi oldbojów.
– Poszło to trochę z rozpędu. Nie kryję, że brakuje mi grania. Trudno mi się odnaleźć w nowej dla mnie sytuacji. Nie wiem, co będzie dalej. Na razie czas trochę zrobił pętlę. Spotykam się z ludźmi, z którymi grałem dwadzieścia lat temu i trochę czuję się właśnie jak dwie dekady temu. Gra z nami np. Grzesiek Pater, też wychowanek Wisły, który jako jedyny ze swojego rocznika zrobił prawdziwą karierę. Miałem nawet nie tak dawno taką sytuacją, że byłem na Podgórzu, gdzie teraz w Akademii Piłkarskiej 21 trenuje mój syn. I był akurat mecz Podgórza. Pytam młodych ludzi, którzy tam stali, czy wiedzą, kto to biega w ataku. Oni zaciekawieni pytają, kto, a ja im mówię, że to facet, który kiedyś strzelił dwie bramki Barcelonie. Byli lekko zdziwieni.

– W jednym z wywiadów wspomniał Pan niedawno, że grając teraz z kolegami sprzed lat, znów odczuwa Pan dziecięcą radość z futbolu. Co Pan miał na myśli?
– Chodziło mi głównie o to, że ostatni sezon w ekstraklasie był dla mnie najgorszy w karierze. Jest mi strasznie przykro, że tak się to wszystko skończyło. Mam ogromną zadrę w sercu, że spadliśmy z Ruchem. Bolało to, że niektórzy ludzie, którzy powinni nam pomagać, bardziej nam przeszkadzali. Nie tak chciałem skończyć. Graliśmy pod wielką presją. Bardzo chciałem, żeby Ruch się utrzymał, bo odnosiłem wrażenie, że to ostatni moment, żeby ten zasłużony klub wyszedł na prostą. Sytuacja była jednak coraz gorsza, to się przekładało na nas i skończyło się spadkiem. Po tym wszystkim, gdy poszedłem grać w oldbojach Wisły, rzeczywiście poczułem taką prawdziwą radość z gry.

– Myśli Pan, że gdyby trener Waldemar Fornalik został w Ruchu do końca sezonu, utrzymalibyście się w ekstraklasie?
– Ciężko powiedzieć. Po fakcie każdy jest mądry. Na pewno jednak moment, w którym nastąpiła zmiana trenera, był kiepski. Zmiana szkoleniowca zawsze jest ryzykowna. Nie da się w takiej sytuacji uniknąć zamieszania w szatni. A my graliśmy wtedy o życie.

– Jest Pan rozliczony z Ruchem?
– Nie.

–Wierzy Pan, że odzyska Pan wszystkie pieniądze?
– Szczerze? Nie wierzę. Ostatnio Jacek Matyja żartował, że on też wciąż jest na liście płac Ruchu. Jak widać dołączyłem do tego grona.

– Ale przecież wasze interesy powinien chronić proces licencyjny.
– Nie przekonuje mnie taka argumentacja. Jeśli są piłkarze, którzy przez tyle lat nie odzyskali pieniędzy, to o czym tutaj mówić.

– Ruch jednak przygotował Panu ładne pożegnanie.
– To było akurat bardzo miłe.

– Na stadionie w Chorzowie pojawił się też Kazimierz Kmiecik z Wisły. Nie było natomiast przedstawicieli Legii Warszawa i Lechii Gdańsk. W tych klubach zapomniano o Panu?
– Lechia pożegnała mnie, gdy z niej odchodziłem. Też bardzo fajnie to wyszło. Co do Legii, to moja sytuacja tam była bardzo skomplikowana. Kibice chcieli, żebym odszedł. To jest specyficzny klub. Nie ma wielu zawodników, którzy potrafią tam długo wytrzymać, poradzić sobie z ogromną presją. Grałem dla Legii przez pięć lat. Praktycznie każdy mecz w Legii powoduje wielkie emocje, presję, a to czasami rodzi konflikty. To, co się tam ostatnio wydarzyło, trudno nawet komentować. Ja jednak cieszę się, że tam byłem i przeżyłem sporo miłych chwil.

– To wróćmy do Pańskiego pożegnania w Chorzowie. Widział Pan transparent, który powiesili kibice Ruchu, a na którym napisali: „Za piękną karierę, charakter, pokorę – dla przyszłych pokoleń zostaniesz wzorem”?
– Gdy zostałem zaproszony do Chorzowa, pomyślałem sobie, że pojadę tam przede wszystkim dla kibiców „Niebieskich”. Widziałem ten transparent. To co na nim napisali… To dla mnie było w tym wszystkim najważniejsze. Dziękuję im za to bardzo. Miło mi też było, że przyjechał trener Kazimierz Kmiecik, że w takim momencie nie zapomniano o mnie w klubie, w którym się wychowałem.

– Ma Pan poczucie, że „wycisnął maksa” ze swojej kariery?
– Absolutnie. Może to z czasem przejdzie, ale obecnie wciąż zastanawiam się, czy dobrze zrobiłem, że już skończyłem karierę. Gdy człowiek gra zawodowo w piłkę ponad dwadzieścia lat i kończy, to powinien odczuwać ulgę. Ja tak się nie czuję.

– Ale gdy rozmawialiśmy po zakończeniu poprzedniego sezonu, mówił Pan, że tak właśnie się czuje.
– Wtedy to wszystko było jeszcze świeże, spadek, sytuacja Ruchu. Teraz jak wstaję rano, brakuje mi pójścia na trening. Jest pustka. Nie będę czarował, że jest inaczej. Idę biegać dookoła Błoń, żeby wypełnić tę pustkę gram również w oldbojach, ale uczucie piłkarza po zakończeniu kariery nie jest fajne.

– Brakuje Panu przede wszystkim pełnych trybun, emocji związanych z ligową rywalizacją?
– Brakuje mi przede wszystkim atmosfery szatni, zmęczenia po treningu. Gdy wracałem często zmęczony po zajęciach czułem ulgę, spełnienie. Trudno to nawet opisać. Rozmawiam dużo z Markiem Zieńczukiem, z którym bardzo zbliżyliśmy się w czasie wspólnej gry w Ruchu. On był w takiej samej sytuacji, jak ja. Ostrzegał mnie, że ten moment po zakończeniu kariery będzie bardzo ciężki. Wtedy go nie rozumiałem. Teraz wiem, o czym mówił.

– Ma Pan już plan na siebie po zakończeniu kariery?
– Kiedyś myślałem, że to pójdzie szybko i prosto. Skończę grać, zacznę pracować np. z młodzieżą, że to wszystko będzie łatwiejsze. Okazuje się to nieco bardziej skomplikowane. Chciałbym być trenerem, chciałbym pracować z seniorami. Nawet się sparzyć, ale spróbować. Na razie mam licencję UEFA A, mogę pracować do III ligi. Nie mam jednak w tym momencie konkretnych planów.

– Po tylu występach w lidze nie myślał Pan, żeby przesiąść się na fotel komentatora? Pański brat Filip dobrze sobie w tym radzi.
– Już rok temu miałem z Canal Plus taką propozycję, żeby zacząć z nimi współpracować. Wtedy postanowiłem, że jeszcze rok będę grał. Nie skorzystałem z tej oferty. Teraz trochę współpracuję z Polsatem Sport przy magazynie I-ligowym. Ale to jednorazowy przypadek. Tak naprawdę nie do końca czuję, że już nie jestem piłkarzem.

– Na mecze Pan chodzi?
– Nie za bardzo lubię oglądać mecze z trybun. Nie sądzę, żebym w przyszłości chodził na mecze. Może na spotkania w niższych ligach. Taki klimat bardziej mnie kręci, może dlatego, że tam człowiek jest bliżej boiska, a tego najbardziej mi brakuje.

– Gra Pan w oldbojach Wisły, Pański syn w trampkarzach. Można powiedzieć, że wrócił Pan do miejsca, z którego wyszedł. Czuje się Pan trochę jak syn marnotrawny, który wrócił do domu?
– Zaczynałem w Wiśle grać w piłkę, w niej debiutowałem w ekstraklasie. Może można by to tak ująć, gdybym teraz podjął pracę w tym klubie, ale przecież tak nie jest. Dzisiaj są w Wiśle ludzie, którzy wcześniej nie mieli z nią wiele wspólnego. Mnie nie ma, o co nie mam jednak pretensji, ale nie przesadzałbym też z tym synem marnotrawnym.

– Patrzy Pan zatem na Wisłę z boku. Podoba się Panu taki model budowania klubu, drużyny?
– Nie podoba mi się. Przyglądam się temu jako ojciec Tobiasza, który gra w Wiśle. Uważam, że nie ma dzisiaj takiej atmosfery, jaka panowała kiedyś, gdy wokół klubu cały czas były dawne legendy. Gdy z młodzieżą pracowało całe grono byłych piłkarzy – Lendzion, Skupnik, Jezierski. Oni tworzyli taki klimat, który my jako młodzi chłopcy doskonale czuliśmy. Uważam, że następstwo powinno być takie, że oni przekazują pałeczkę kolejnemu pokoleniu wiślaków z krwi i kości. Zmienić powinna się natomiast baza. Tymczasem z moich obserwacji wynika, że jest dokładnie odwrotnie. Baza jest taka, jak za czasów, kiedy ja zaczynałem grać w Wiśle, ale ten wyjątkowy klimat gdzieś uleciał. Żebyśmy się dobrze zrozumieli. To nie dotyczy tylko Wisły. Tak jest w zasadzie wszędzie w Polsce. Idzie nowe, stare się odrzuca. Nie rozumiem też np. takiej sytuacji, w której Wisła zdobywa mistrzostwo Polski juniorów, wygrywając w finale z Cracovią 10:0, a dzisiaj z tej drużyny w pierwszym zespole jest tylko Kuba Bartosz.

– Tylko, że pozostali zawodnicy z tej drużyny nie zaistnieli też w innych klubach?
– Ale czy to tylko ich wina? Przecież to są tak młodzi ludzie, że trzeba nie tylko ich szkolić, ale również wychowywać. 19-latek nie jest jeszcze do końca ukształtowany jako człowiek, trzeba z nim pracować.

– Ale zgodzi się Pan chyba, że często tym chłopcom wydaje się, że już zawojowali świat, że są świetni? Bywa, że w głowach mącą im menedżerowie, roztaczając wizje wielkich karier, gdy tak naprawdę nie są jeszcze gotowi na seniorski futbol.
– Zachowując wszelkie proporcje, w autobiografii Alexa Fergusona jest opisane, jak on radził sobie w czasach, kiedy menedżerowie nie mieli tyle do powiedzenia i później, kiedy to się zmieniło. Tytuły zdobywał zawsze. To on trzymał pieczę nad tym wszystkim. Wypracował sobie taki autorytet, że każdy kto chciał grać w Manchesterze United, musiał się podporządkować regułom panującym w tym klubie. Tak jak powiedziałem wcześniej, takich młodych chłopców trzeba wychowywać. To nie jest przypadek, że z drużyny mistrzów Polski juniorów został jeden. Ktoś to zaniedbał, a trzeba umieć zapanować nad młodymi charakterami, nad wszelkimi niebezpieczeństwami, które na tych chłopców czekają. Świat się zmienił. Inaczej to wyglądało, kiedy ja zaczynałem grać w dorosły futbol, inaczej wygląda teraz.

– W Pańskich czasach za to hierarchia w szatni była bardziej zarysowana, można chyba było nawet mówić o pewnego rodzaju „fali” w drużynach ligowych.
– Tak było, teraz to rzeczywiście wygląda inaczej. Ale czy ja wiem, czy tamte czasy pod tym względem były aż tak złe? Kiedyś wszyscy śmiali się z Tomka Wałdocha, że zabraniał grać młodym piłkarzom w kolorowych butach. A może nie o buty w tym wszystkim chodziło, a o pokazanie, że OK, jesteś w pierwszej drużynie, ale musisz jeszcze dużo pracować, żeby w niej naprawdę zaistnieć. Ta nasza „fala” działała trochę na podobnej zasadzie. Przebieraliśmy się np. w innych szatniach niż starsi zawodnicy, mieliśmy gorszy sprzęt. To nas wkurzało, ale pokazywało, jak wiele jeszcze przed nami, żeby móc powiedzieć o sobie, że jest się piłkarzem.

– Wspominał Pan jednak kiedyś, że starsi koledzy też wam pomagali.
– Z jednej strony można było się nasłuchać, kiedy w czasie meczu straciło się piłkę, ale z drugiej pamiętam, jak ś.p. Jarek Giszka pomagał mi na boisku, jak wprowadzał mnie do drużyny. To było bardzo ważne.

– Rozmawiamy na kilka dni przed meczem Wisły z Legią. Dzisiaj w obu drużynach są głównie piłkarze z zewnątrz, ale akurat w tym spotkaniu jest również taki podtekst, że do Krakowa przyjedzie wychowanek „Białej Gwiazdy” Krzysztof Mączyński. Pan wie, co to znaczy znaleźć się w takiej sytuacji. Jak Pan ją ocenia? Czy „Mąka” sam nie nakręcił tej spirali „hejtu” wokół siebie?
– Trudno mi jest oceniać postępowanie Krzyśka, tym bardziej, że sam popełniłem kilka błędów w swojej karierze.

– Ale Pan wie, jak to jest być wychowankiem Wisły i zagrać na Reymonta przeciwko niej w barwach Legii. Myśli Pan, że Mączyński wytrzyma presję niechętnych trybun?
– To jest sprawa indywidualna. Ja potrafiłem się wyłączyć, skoncentrować na grze. Z tego, co pamiętam, to notowałem niezłe występy w Krakowie przeciwko Wiśle. Czy Krzysiek też będzie to potrafił? Nie wiem. Natomiast warto się też zastanowić, czy w Krakowie rzeczywiście zrobiono wszystko, żeby go zatrzymać. Odnoszę wrażenie, że dzisiaj kluby nie są w stanie, albo nawet nie chcą tak mocno przywiązywać do siebie zawodników. U nas nie ma takich sytuacji, żeby klub np. już w trakcie kariery rozmawiał z zasłużonym piłkarzem, że mógłby zostać w takiej, czy innej roli. A zawodnicy to też są ludzie, zwracają uwagę na pewne gesty, drobiazgi. Podam przykład, o którym opowiadał mi Marek Zieńczuk. On ma ogromny sentyment i szacunek do Wisły nawet nie tyle za to, że zdobywał w niej tytuły. Najbardziej pamięta to, że gdy nie dogadał się w sprawie nowego kontraktu, nikt nie wysłał go do „Klubu Kokosa”, tylko mógł spokojnie dograć sezon do końca i jeszcze przygotowali mu super pożegnanie. Proszę mi wierzyć, że pieniądze to nie wszystko. Są czasami rzeczy, które sprawią, że zawodnik nie odejdzie do innego klubu, żeby zarobić parę złotych więcej, jeśli będzie czuł się kimś ważnym, docenianym. Powinniśmy w tym względzie uczyć się od najlepszych. Który klub w Polsce byłoby stać na takie pożegnanie, jakie zrobiła Borussia Dortmund Robertowi Lewandowskiemu, który zdecydował się odejść do jednego z największych rywali? Odnoszę wrażenie, że mamy nowe stadiony, bardziej profesjonalną ligę, ale zagubiliśmy coś, czego nie da się kupić za żadne pieniądze.

– Gdybyśmy mieli mówić o aspekcie czysto sportowym. Podoba się Panu dzisiejsza gra Wisły?
– Jest kilku bardzo dobrych zawodników. Byłem np. trochę zdziwiony krytyką, jaka spadła początkowo na Jesusa Imaza. Widać było w kilku meczach, że on nie był jeszcze przygotowany fizycznie, ale ma coś w sobie. Trzeba tej drużynie dać trochę czasu, bo potencjał jest. Carlitos wprowadza show do gry, widać, że wychowywał się w zupełnie innego kulturze piłkarskiej.

– To jakiego meczu spodziewa się Pan w niedzielę?
– Odnoszę wrażenie, że Wisła grająca u siebie ma trochę problemy z atakiem pozycyjnym. Może być zatem klincz, bo Legia ostatnio też raczej ustawiała się na bezpieczniejszą grę.

– Pana zaskoczyło, że Legia zatrudniła Romeo Jozaka, trenera, który nie prowadził drużyny na takim poziomie?
– Piłka jest nieobliczalna. Trenerowi czasami wystarczy charyzma, umiejętność zarządzania ludźmi, żeby osiągnąć sukces. A z drugiej strony są świetnie wyedukowani szkoleniowcy, którzy nie mają tego czegoś i wyników nie robią. Nie wiem, jak jest w przypadku Jozaka. Dopiero czas to pokaże.

– Będzie Pan bardziej kibicował którejś z drużyn w tym meczu?
– Takie rzeczy już mi przeszły. Patrzę na to bardziej chłodnym okiem. Tyle lat w futbolu zawodowym sprawiło, że trochę zobojętniałem na pewne sprawy. Kocham natomiast samą grę, cieszę się, że moi synowie również połknęli tego bakcyla.

– Chcą zostać piłkarzami?
– Na razie są bardzo zaangażowani. Zawsze chcą jechać na długo przed treningiem. Często jesteśmy pierwsi na zajęciach. Trochę widzę siebie w tym wszystkim, też taki byłem. Ta cecha może ich daleko zaprowadzić.

– Słuchają taty, pomaga Pan im?
– Podpowiadam. Mateusz trenuje np. na sztucznym boisku. Radzę mu więc, żeby chodził na basen. Rozmawiam z nimi, jak ważna jest dieta. Podpowiadam im takie rzeczy, o których młodzi ludzie nie mogą jeszcze wiedzieć. Trzeba podchodzić jednak do sprawy delikatnie, bo wszystkiego nie mogę kontrolować. 15-latek też ma swoje zdanie, a chłopcy w takim wieku muszą czasami uczyć się na swoich błędach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska