WISŁA KRAKÓW. Najbogatszy serwis w Polsce o piłkarskiej drużynie "Białej Gwiazdy"
- Wygraliście z Siarką Tarnobrzeg 3:2, awansowaliście do 1/8 finału Pucharu Polski, ale jednak ten mecz wyglądał trochę tak, że chyba trzeba o nim szybko zapomnieć. Zgodziłby się pan z taką oceną?
- Nie nazwałbym tego tak. Ta edycja Pucharu Polski szczególnie pokazuje, że faworyci bardzo szybko odpadają. My doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że to nie będzie łatwy mecz. Czy spodziewałem się, że będą aż tak duże problemy? Nie spodziewałem się, ale trzeba oddać Siarce, że zagrała bardzo dobrze. Koniec końców wygraliśmy jednak i to w tym wszystkim jest mimo wszystko najważniejsze.
- Prowadziliście 1:0 do przerwy, a zaraz po niej strzelił pan gola na 2:0. Wkradło się wtedy takie myślenie w wasze szeregi, że jest już po sprawie?
- Zaraz po mojej bramce krzyczałem do kolegów, że idziemy po trzecią. Wszyscy wiemy, że takie mecze wyglądają w ten sposób, że jeśli dasz oddech przeciwnikowi, to może pójść „na fantazji” i to wykorzystać. I tak się stało, że po naszej bramce na 2:0 Siarka błyskawicznie strzeliła gola na 2:1, a to ją tylko napędziło. Później wyrównali, doszła czerwona kartka i naprawdę duży szacunek w tym momencie dla całej naszej drużyny. To nie był łatwy moment od strony mentalnej, żeby podnieść się po jednym, drugim ciosie. Tym bardziej brawa dla drużyny, że potrafiliśmy to załatwić w 90 minutach, bo wiadomo, że już w piątek czeka nas bardzo trudny mecz w lidze i trzeba się do niego jak najlepiej przygotować.
- Takie „przepchane” mecze, gdy nie wszystko się układa, mogą dać więcej satysfakcji niż gładkie 3:0? Mogą zbudować taką mentalność drużyny, żeby nigdy się nie poddawała?
- Pewnie lepiej byłoby wygrać 3:0 bez stresu, ale nie zawsze wszystko jest takie proste. Ja powiem inaczej - nie jestem pewien czy jeszcze 1,5 miesiąca temu taki mecz byśmy „przepchali” w taki sposób… To jest budujące, że to się u nas zaczyna zmieniać. Widać, że ta drużyna idzie w dobrym kierunku.
- Zaczął pan strzelać bramki. To dla napastnika jest najważniejsze. Tym razem wykorzystał pan dobre podanie Angela Rodado, uderzył pan precyzyjnie.
- Najpierw musiałem dobiec do tej piłki. Słyszę, że trochę przypina mi się łatkę, że w końcu zacząłem strzelać, a ja bym to ujął inaczej. W końcu zacząłem grać i to mnie najbardziej cieszy. Całą swoją karierę, gdy miałem możliwość gry „od dechy do dechy”, to odwdzięczałem się liczbami. Czasami były one lepsze, czasem gorsze, ale generalnie trafiałem. Mnie cieszy, że trzeci raz z rzędu zagrałem w podstawowym składzie i trzeci raz skończyłem mecz z liczbą przy moim nazwisku. Są gole, asysty, a najbardziej cieszy mnie, że moja współpraca z Angelem układa się coraz lepiej. Liczby, jakie zrobiliśmy w trzech ostatnich meczach są kosmiczne, ale nie ma co pompować balonika. Ja mam nadzieję, że tak naprawdę to dopiero początek, bo przecież nie mieliśmy wcześniej okazji grać za dużo razem. Musimy się dotrzeć i mam nadzieję, że to nastąpi szybko, bo przed nami bardzo ważne mecze.
- Ten układ chyba pasuje wam obu. Angel Rodado uwielbia mieć piłkę przy nodze, wracać się po nią. Pan z kolei to bardziej typowa „dziewiątka”. Na papierze wygląda to na idealny przepis na gole…
- Mnie można określić jako taki target man, robię miejsce swoją grą innym, ściągam na siebie uwagę. Generalnie myślę, że taki był cel mojego przyjścia do Wisły, żebyśmy grali razem z Angelem, wzajemnie się uzupełniali. I wydaje mi się, że obaj możemy na tej współpracy skorzystać, bo rzeczywiście jest tak, że Angel woli mieć piłkę przy nodze, a ja jestem tym target manem. Czuję się super w polu karnym przeciwnika. Niech każdy z nas robi jak najlepiej swoją robotę, a wszyscy będziemy zadowoleni. Ja znam swoje atuty. Wiem, co jest moją mocną stroną. Gdy ja absorbuję obrońców, robi się więcej miejsca dla Angela, który świetnie to potrafi wykorzystać.
- Fizycznie czuje się pan lepiej niż na początku sezonu? Takie można odnieść wrażenie patrząc na pana grę z boku.
- Powiem szczerze, że choć mam 31 lat, to pierwszy raz miałem taką sytuację, w której nie przepracowałem w pełni okresu przygotowawczego. Byłem pewien, że mój organizm zniesie to lepiej, ale jak widać człowiek uczy się całe życie. Gdy była przerwa na kadrę, albo nawet w takich momentach gdy grałem mniej, stwierdziłem, że nie ma co się obrażać, tylko trzeba jeszcze mocniej popracować indywidualnie. Dołożyłem sobie w wolne dni treningi z moim trenerem osobistym i przyszły tego efekty. Choćby ta bramka w doliczonym czasie gry w meczu z Odrą Opole. Zaraz po meczu zadzwoniłem do mojego trenera i podziękowałem, bo gdyby nie te treningi, to nie wiem czy bym dobiegł do tego podania od Angela Baeny. Mam nadzieję, że widać po mnie, że moja dyspozycja jest lepsza.
- Po meczach z drużynami słabszymi czeka was teraz seria spotkań z zespołami, które też mają aspiracje na awans do ekstraklasy.
- Tak jak w ekstraklasie, tak i na jej zapleczu nie ma meczów łatwych. Jesteśmy tego najlepszym przykładem, bo pogubiliśmy punkty w Pruszkowie, Kołobrzegu czy z Wartą u siebie. Z kolei mecze z Ruchem Chorzów czy z Arką Gdynia wyglądały inaczej, były bardziej otwarte. Ruch ograliśmy, z Arką też powinniśmy wygrać, powinniśmy wcześniej zamknąć to spotkanie. Czasami jest tak, że gdy spotykają się dwie drużyny, które chcą grać w piłkę, to jest łatwiej. Otwiera się więcej przestrzeni do atakowania. Mam nadzieję, że zbliżające się mecze nie będziemy wrzucać do kategorii meczów ciężkich, ale takich, w których kibice zobaczą grającą ofensywie i skutecznie Wisłę Kraków.
- Czyli w meczach z rywalami, którzy nie staną w bardzo niskiej obronie może wam być łatwiej?
- Zobaczymy jak rywale się na nas nastawią. Zobaczymy jak ustawi się Bruk-Bet już w najbliższym spotkaniu. U siebie czujemy się mocni, mamy bardzo mocne wsparcie trybun, którego tak brakuje nam na wyjazdach, a który to temat jest już wałkowany od wielu miesięcy. Mam nadzieję, że ktoś wreszcie się obudzi, zmieni tę sytuację, bo piłka nożna jest sportem dla kibiców, dla ludzi. To jest pewnego rodzaju show i chcemy sprawiać radość ludziom, którzy będą siadać na trybunach, dopingować nas.
