Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Maciej Stuhr: Zrozumiałem, że nie muszę się starać, żeby mnie wszyscy lubili

Katarzyna Kojzar
Mam obawy, że przez niektórych nasz film może zostać odebrany jako antypolski, mimo że nasze zamiary były zupełnie inne. Chociaż to, że o filmie będzie głośno, to dobrze dla samej produkcji, ale naszą intencją nie było wywoływanie kontrowersji - mówi aktor Maciej Stuhr w rozmowie z Katarzyną Kojzar. Artysta zdradza kulisy "Obywatela", kto jest dla niego autorytetem, dlaczego zagrał w rosyjskim serialu i w czym pomaga mu poczucie humoru.

Oglądał Pan w dzieciństwie filmy taty?
Jasne.

"Seksmisję"?
Byłem na niej w kinie kilka razy! Bileterki nie chciały mnie wpuszczać, bo byłem za mały, ale w końcu jakoś się udawało. Chodziłem do kina "Wolność w Krakowie", które było w tej samej kamienicy, gdzie mieszkaliśmy. Wspominam to bardzo emocjonalnie, bo przypomina mi się ogromny entuzjazm publiczności przy absolutnie pełnych salach, przez wiele miesięcy. Zachłystywałem się tym.

Porównania do ojca męczą?
Pewnie, że męczą.

Ignoruje je Pan?
Są różne etapy w życiu. Kiedy przyszedłem do zawodu to opowiadałem o ojcu, ale z rosnącą niechęcią. Później przez wiele lat prosiłem dziennikarzy, żeby mnie o tatę nie pytali. Teraz mam wrażenie, że wchodzę w następny etap, kiedy stanąłem na własnych nogach i z perspektywy 10 lat pracy mogę spojrzeć na nasze relacje inaczej, szczególnie robiąc film razem z tatą. Znowu mogę i chcę o ojcu opowiadać.

Jakim ojcem jest Jerzy Stuhr?
W dużym stopniu nieobecnym. To jest cena bycia popularnym i uznanym - żyje się na walizkach. Moje dzieciństwo to w pewnej mierze niekończące się nieobecności ojca i jego bardzo przyjemne powroty, wykradanie czasu taty między jednym a drugim projektem.

Jest autorytetem?
Tak. Nie tylko dla mnie, ale dla całego pokolenia jego studentów, widzów, fanów i chorych, którym pokazał, że nowotwór można oswoić. Dla mnie jest autorytetem jako ojciec, jak i aktor.

Podobno nie skrytykował Pana dopiero za "Anioły w Ameryce".
Początek mojej drogi był dla niego obawą, czy sobie poradzę, czy nie dam się wyprowadzić na manowce, czy nie zachłysnę się sławą. Studził mój entuzjazm, namawiał do pracy i poszukiwań. Dopiero kiedy trafiłem do tak porządnego, wspaniałego i uznanego zespołu teatralnego Krzysztofa Warlikowskiego to zobaczyłem u ojca ulgę i przekonanie, że ten mój los potoczył się nie najgorzej.

Który film z Pana udziałem jest według Jerzego Stuhra najlepszy?
O to trzeba spytać jego, ale myślę, że w czołówce rankingu znalazłyby się moje dwa ostatnie filmy - "Pokłosie" i "Obława". Natomiast pamiętam jego obawy po komediach Olafa Lubaszenki, jak na przykład "Poranek Kojota", czy moja droga nie skręci w stronę komercji.

Pan go czasami krytykuje?
Tak. Zauważyłem, że kiedy jednocześnie gra i reżyseruje, to bardziej skupia się na roli reżysera. A wiem, że mógłby grać lepiej i mu to mówię.

W "Obywatelu" gracie razem. Pana ojciec reżyseruje. Jak się Wam współpracowało?
Przygotowywaliśmy się trzy lata, zanim przystąpiliśmy do realizacji zdjęć. W związku z tym mieliśmy wszystko dopięte na ostatni guzik, a na planie nie było większych kontrowersji.

Gracie tę samą postać, ale w innych momentach życia. Jakie to uczucie?
Bardzo śmieszne, ale dające możliwości. Mam z czasów kabaretowych słabość do parodii, których nie powinienem robić w filmie. A tutaj gram człowieka, którego dobrze znam, wiem jak chodzi, jak się zachowuje. To daje możliwość zagrania tak jak ojciec się zachowywał w młodości, tak jak go pamiętam. Po raz pierwszy pozwoliłem sobie na użycie dokładnie tych samych środków, co on. Normalnie od tego uciekam.

Pana ojciec powiedział, że za "Obywatela" obaj oberwiecie.
Ja już po "Pokłosiu" przeszedłem taki chrzest bojowy, że nic mi nie jest straszne. W Polsce zrobiło się coś niedobrego, że już nie dzielimy filmów na dobre i złe, ale na propolskie i antypolskie. Mam obawy, że przez niektórych nasz film może zostać odebrany jako antypolski, mimo że nasze zamiary były zupełnie inne. Chociaż to, że o filmie będzie głośno, to dobrze dla samej produkcji, ale naszą intencją nie było wywoływanie kontrowersji. Teraz kręcę z Czechami i Słowakami film "Czerwony Kapitan". Akcja dzieje się w 1992 roku, w czasie rozpadu Czechosłowacji. Mój bohater, detektyw, wpada na ślad zbrodni, którą popełniły tamtejsze służby bezpieczeństwa we współpracy z Kościołem. Gdyby ten film był kręcony w Polsce, to od początku byłyby pewnie problemy. U nas wystarczy powiedzieć "kościół" i już jesteśmy ostrożni. A tam dziennikarze podczas wywiadów w ogóle o to nie pytają. Chcą wiedzieć, czy "Czerwony Kapitan" będzie dobry, co chcemy przez niego opowiedzieć, ale nie badają, czy jesteśmy za czy przeciw jakimś wartościom. Tam panuje zdrowszy układ i tego trochę zazdroszczę.

To, co działo się po "Pokłosiu", było traumą, czy był Pan na takie reakcje przygotowany?
Miałem świadomość, że ten temat jest w Polsce trudny i wystarczy uderzyć w stół, a te nożyce będą dzwonić długo, nawet do końca życia. To nie jest trauma, ale też nie był to łatwy okres. Zaczęły się pojawiać skrajne opinie na mój temat w internecie, prasa brukowa popatrzyła na mnie innym okiem. Ale przy okazji "Pokłosia" byłbym nieuczciwy, gdybym nie powiedział, że film dał mi dużo dobrego. Był dla mnie kamieniem granicznym, który zakończył moją młodość, a rozpoczął dojrzałe życie. To poważny temat i poważna rola - każdy aktor czeka na coś takiego, choć nie każdy ma siłę zmierzyć się z późniejszą retorsją.

Ma Pan takie poczucie, że po "Pokłosiu" część fanów odeszła?
To, co się stało przy okazji tego filmu, wywołało moje wewnętrzne przekonanie, że lepiej mniej fanów, ale takich, jakich by się chciało mieć.

Zeszły rok był dla Pana rokiem trudnych filmów. Później zagrał Pan w komedii romantycznej "Facet (nie)potrzebny od zaraz". Potrzebna była odskocznia?
To był raczej ukłon w stronę znajomej reżyserki, która debiutowała. Spędziłem na planie jeden dzień. Nie traktowałbym tego w kontekście roli, ale raczej jako koleżeńską przysługę.

Jak się Pan relaksuje?
Uwielbiam sport w różnych formach - piłkę nożną, tenis. Od dwóch lat moje życie kompletnie się zmieniło, bo zacząłem trenować triatlon.

Chodzi Pan do kina w wolnych chwilach, czy od niego ucieka?
Nie, nie uciekam. Jestem kinomanem, staram się wyłapywać najciekawsze propozycje. Ostatnio wkręciłem się też w dobre amerykańskie seriale.

A zagrał Pan w rosyjskim serialu...
Zagrałem w "Bezsenności" zanim nastała tak napięta sytuacja międzynarodowa, więc moja zeszłoroczna wizyta w Rosji nie była okupiona stresem z tego powodu. Dziś trudniej byłoby mi przyjąć taką propozycję. Spędziłem w Rosji trzy miesiące, rok temu. Serial wyszedł przyzwoity, nie ma wstydu. Jednak zawsze znajdą się komentatorzy, którzy powiedzą, że za rubelki robi się karierę przeciwko swojemu państwu. A to przecież bzdura. Na marginesie pomyślałem, że tak martwimy się o polskich rolników, którzy nie mogą sprzedawać tam swoich jabłek, a od aktorów się wymaga, żeby swoich "jabłek" nie wywozili do Rosji. Widocznie zawód aktora nie jest według ludzi czystą profesją. Ale to dobrze.

W "Czerwonym Kapitanie" gra Pan po słowacku?
To o wiele łatwiejsze niż granie po rosyjsku. Szczególnie dla nas, krakusów. Jak się liźnie gwary z gór, to do slovenščiny coraz bliżej. I tak ze względu na mój akcent będę dubbingowany, ale gram po słowacku, żeby zgadzał się ruch ust.

Uciekł Pan z Krakowa na stałe?
Z Krakowa na stałe nie wyjeżdża się nigdy, nawet gdy się mieszka w Watykanie. Kraków zostaje w sercu i może kiedyś wrócę, chociaż nie nastąpi to w najbliższym czasie.

Da się mieć swoje miejsce na ziemi przy takim trybie życia?
Właśnie remontuję to docelowe, chcę zrobić z niego swoją bazę. Ale jak pisał Jeremi Przybora "Kto chce być wewnątrz zdarzeń - musi żyć wciąż z bagażem. Musi mieć walizeczkę i koc, i latarenkę na noc".

Warto jest się tak poświęcać dla tego zawodu?
Warto. Chociaż czasami, gdy wchodzę do kolejnego hotelu, mam dość. Jeśli zgubię klucz czy kartę, to trudno mi powiedzieć w recepcji, gdzie mieszkam, bo mylą mi się trzy ostatnie numery pokojów. Ale z drugiej strony poznaję świat. Ostatnio spędziłem 10 dni w Pradze. Cóż to jest za miasto! Najpiękniejsze na świecie! Dodatkowo przez moją przygodę z triatlonem poznaję miejsca w sposób, w jaki bym ich nie poznał siedząc w barze hotelowym.

Jak się Panu dziś ogląda wcześniejsze filmy?
Z przymrużeniem oka, trochę z pobłażaniem, ale też z satysfakcją, że udało mi się pójść dalej. Oglądam je z nostalgią, ale nie uciekam od przyglądania się im z przeświadczeniem, że można było zagrać lepiej.

Ma Pan inne autorytety aktorskie oprócz ojca?
Na początku swojej drogi spotkałem Janusza Gajosa. Graliśmy w mojej pierwszej warszawskiej roli w teatrze, w "Rewizorze" i w "Fuksie" - jednym z pierwszych filmów. Niezwykle go cenię. Ale także mistrzem jest aktor, z którym dzielę garderobę w teatrze - Andrzej Chyra. On ociera się o perfekcję.

Co daje Panu poczucie humoru?
Dystans do rzeczywistości. Mój tata podkreśla, że zanim coś go zdenerwuje, to najpierw rozśmieszy. I mi taka postawa życiowa odpowiada. To jest wspaniały mechanizm ochronny, który wypracowała sobie ludzkość, i który nie pozwala się załamać.

Pana córka odczuwa na własnej skórze skutki Pańskiej popularności?
Oczywiście, że tak. Czasami jest to powód do dumy, a czasami problem - szczególnie, kiedy prasa brukowa rozpisuje się o naszym życiu, często pisząc po prostu nieprawdę.

Nie przyzwyczaił się Pan? Przecież Pana rodzina od zawsze była na świeczniku.
Ale pamiętajmy, że gdy byłem dzieckiem, a nawet kiedy zaczynałem pracować jako aktor, media były zupełnie inne, nie było prasy plotkarskiej. Teraz ta ich gra jest z roku na rok coraz brutalniejsza.

Nazwisko Stuhr pomagało, czy było obciążeniem?
Mam taką rodzinę i takiego tatę, nie mam innych, przy nich dorastałem i przyjąłem to za normę, że nasze życie wiąże się z życiem publicznym. Ma to dobre i złe strony. Ale to, że wychowałem się w domu, gdzie był znany człowiek, pomogło mi później, kiedy sam stałem się popularny. Nie przewróciło mi się w głowie tylko dlatego, że rozdaję autografy. Nie miałem okresu upajania się tym. Znam cenę swojego fachu i to pozwoliło mi zachować równowagę.

Pana ojciec podczas swoich 65. urodzin - na pytanie, czego mu życzyć, odpowiedział "Chciałbym, by życzono mi sympatii, żeby inni ludzie mnie lubili". Pan pragnie tego samego?
To bardzo piękne życzenie. Sympatia to siła i kapitał, z którego można korzystać. Ale ja zrozumiałem, że nie muszę się starać, żeby mnie wszyscy lubili. Skupiam się na tych, którzy mają takie samo poczucie humoru jak ja, których interesują podobne tematy. Na ich szacunku mi zależy. A mówiąc o ojcu, warto życzyć przede wszystkim zdrowia, na pierwszym miejscu.

A czego życzyć Panu?
Zdrowia. Zdrowia i miłości.

Co wiesz o Wielkich Derbach Krakowa? [POZIOM PODSTAWOWY]? WEŹ UDZIAŁ W TEŚCIE!"

"Gazeta Krakowska" na Twitterze
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska