Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mama Radwańska i córka z najwyższej półki

Marek Bartosik
fot. Andrzej Banaś
Teraz idę do Agnieszki, żeby zrobić obiad, usmażyć kotlety, ugotować gulasz. Bo gotowania dziewczyny nie zdążyły się nauczyć. Z Martą Radwańską, matką tenisistek Agnieszki i Urszuli - rozmawia Marek Bartosik.

Córka na centralnym korcie Wimbledonu, Pani na widowni. Jakie znaczenie ten finał sprzed tygodnia ma w Pani życiu?
Widzieć córkę w finale najważniejszego turnieju na świecie, siedzieć w loży, patrzeć na swoje dziecko to ogromne wrażenie i wzruszenie. Podobne do tego, jakie przeżywa każdy rodzić, gdy jego dziecko dochodzi do czegoś w sporcie, muzyce, gdy wchodzi na górną półkę. Miałam tam poczucie, że nasz wspólny cel został osiągnięty, a przez głowę przelatywały mi też wspomnienia o trudnych chwilach. Zwłaszcza o tych z początku, kiedy nie mieliśmy żadnego wsparcia, trzeba było inwestować własne pieniądze, bo dzieci do lat 18 nic nie zarabiają, grają dla pucharów i nadziei na przyszły sukces. Przypominałam sobie te lata, kiedy byliśmy w Niemczech, mąż pracował w klubie tenisowym. Jak się nudziłam w domu, to brałam córki do samochodu i jechałyśmy do niego na korty. Patrzyły, co się na nich dzieje, i coraz bardziej je to ciekawiło. Kupiłam im plastikowe rakietki, piłki z gąbki.

Jak kariera córek zmieniła Pani życie? Ma Pani przecież dyplom inżynierski, pracowała Pani w tym zawodzie, miała ambicje. Co z nimi się stało?
Po politechnice pracowałam krótko, bo dwa lata w biurze projektów przy ul. Wielopole w Krakowie. Dalej wszystko było podporządkowane najpierw wychowaniu córek, a potem ich ambicjom. Gdy Agnieszka się urodziła, to wzięłam urlop wychowawczy, pojechałam do męża do Niemiec. Tam urodziła się Ula. Opieka na dwojgiem dzieci pochłaniała cały czas, bo byliśmy tam przy holenderskiej granicy przecież zupełnie sami, bez rodziców. Na ambicje nie było czasu. Nie dręczyły mnie jakoś specjalnie. Byłam matką.

Jest marzec 1989 roku, a więc jeszcze PRL, Agnieszka przychodzi na świat. Jaką przyszłość wtedy widziała Pani dla swego dziecka?
Jest takie zdjęcie... Zrobione zaraz po tym jak wróciłyśmy po porodzie ze szpitala przy Kopernika w Krakowie. Agnieszka leży w łóżeczku, a obok niej rakieta tenisowa. To dowód tenisowego szaleństwa jej ojca, ale pokazuje też, że od samego początku było jasne, iż liczy się tylko tenis. Dziewczynkom się to podobało i nie trzeba było kombinować nic innego.

Na dziecięce sukcesy trzeba czekać długo. Co by Pani powiedziała matkom, które takiego spełnienia wyglądają?
Żeby wierzyły w swoje dzieci, bo bez tego nic nie będzie. Mnie cieszyła też droga, jaką razem z córkami przechodziłyśmy do tego sukcesu. Było mi o tyle łatwiej, że na poszczególnych etapach nauki gry w tenisa były zawsze wśród najlepszych.

Co różni Pani córki?
Na pewno temperament. Ula jest bardziej nerwowa, bardziej spontaniczna.

Która z nich jest z charakteru bardziej podobna do Pani?
Chyba jednak Ula, bo ja też jestem nerwowa. Tego, skąd w Agnieszce wziął się taki spokój i opanowanie, ciągle nie rozumiem. Bo w rodzinie nikt nie jest spokojny, a ona od początku była grzeczna, opanowana.

Agnieszka wzięła niedawno udział w akcji "Nie wstydzę się Jezusa", organizowanej przez kontrowersyjny zresztą w Krakowie Instytut im. Piotra Skargi. Tym samym uzewnętrzniła swoje przekonania religijne. Jakie znaczenie miała religia w wychowywaniu córek?
Jesteśmy zwyczajnymi katolikami, choć do kościoła w niedzielę często nie chodziliśmy, bo ciągle były jakieś wyjazdy na turnieje. Ale w święta to już koniecznie. Agnieszka zgodziła się wystąpić w tej akcji, lecz to był jej dorosły wybór.

Wśród ulubionych artystów córek są podobno Piotr Skrzynecki, Ewa Demarczyk, Marek Grechuta. Bardzo krakowskie nazwiska, ale ważne przede wszystkim dla naszego pokolenia. Córki przejęły ten gust po rodzicach?
Chyba tak. Kilka razy byłam w Piwnicy pod Baranami. Dziewczyny raczej nie, lecz o takiej muzyce rozmawialiśmy, słuchaliśmy jej w domu. Czego teraz słuchają, nie wiem, bo są przecież te słuchawki, a poza tym od kilku lat mieszkają osobno.

Kiedy Pani uwierzyła w potencjał córek?
Też prawie od początku. Były bardzo sprawne, sprawniejsze od innych dzieci. Agnieszka pierwszy turniej, polegający na odbijaniu piłek różnymi uderzeniami, wygrała, gdy miała sześć lat. Nie zrobiła ani jednego błędu. A Ula była wtedy czwarta, choć miała 4 lata, a inne dzieci po 10. Agnieszka zawsze była malutka i drobniutka, choć jak się urodziła, to ważyła 3750 gramów, a więc sporo. Ula już na tym etapie była większa.

Żałuje Pani czasem, że ich życie było skoncentrowane tylko na tenisie?
Same dokonały tego wyboru, kiedy miały po 17-18 lat. Są do tego przyzwyczajone. Jak miały operacje, to nie mogły się doczekać, kiedy wyjdą na kort. No i tenis otworzył im świat, który dzięki nim i ja poznałam.

Pani były mąż znany jest z poglądów prawicowych. A jakie ma Pani?
Unikam tego tematu, bo polityką mało się interesuję. Ciekawiła mnie za komuny, gdy powstawała Solidarność. Potem przyszły te kontrowersyjne rządy ostatnich 20 lat. Oglądałam, słuchałam, ale żeby się zaangażować, choćby emocjonalnie, to raczej nie.
Córki też deklarują dystans do polityki...

… nawet nie mają czasu, by się nią interesować.
A jednak na swojej stronie internetowej mają zakładki "Sport i polityka". Z materiałów tam umieszczonych wynika, że ich sympatie są bliskie temu, co PiS mówi o Polsce, jej historii, katastrofie smoleńskiej. To ich poglądy czy ojca?
Na pewno ojca. Czy one się z tym zgadzają do końca, to nie wiem. Nigdy o tym z nimi nie rozmawiałam.

Między nimi a ojcem jest w sprawach polityki zgoda czy dyskusja?
Powiem tu tylko jedno: córki nie zamieściły tych materiałów na stronie internetowej.

Jeżeli rodzina jest, tak jak wasza, przez lata skoncentrowana wokół jasno zarysowanego celu, dąży do sukcesu, to musi dochodzić w niej do napięć. Choćby na linii starsza i młodsza siostra. Nieuchronne są porównania tego, co osiągają, na co ich stać. Jak sobie Pani z tym radziła?
Nigdy do poważniejszych przejawów zazdrości między nimi nie dochodziło. Są dla siebie najlepszymi przyjaciółkami. Wszystko sobie mówią. Teraz, gdy Ula jest w Stanach na turnieju, to codziennie rozmawiają na Skypie. Wysyłają sobie SMS-y, zdjęcia. Zawsze dopingują siebie na korcie. Przez lata razem jeździły na turnieje, razem spędzały czas w hotelach itd. Uli teraz, po tej dłuższej przerwie na operację kręgosłupa, gra wychodzi coraz lepiej. Przez pół roku nie tylko nie grała, ale nawet nie mogła się schylać. Jestem przekona, że niedługo powinna wskoczyć do pierwszej pięćdziesiątki światowego rankingu.

W zeszłym roku do mediów przedostały się też informacje o wpływie waszego rozwodu na grę Agnieszki. Czy po rozpadzie małżeństwa tenisowa firma Radwańscy ma szanse przetrwać jako całość?
Nie wiem... Nie chcę o tym mówić, bo to prywatne i trudne sprawy. W każdym razie Agnieszka od roku nie jeździ już z mężem, lecz z trenerem Tomaszem Wiktorowskim. Dobrze się rozumieją. Tomek jest spokojny, dobrze wpływa na Agnieszkę. W przeciwieństwie do ojca, z którym córka wymieniała ostre słowa na korcie.

Czy te nawet głośne przekleństwa to był efekt tego, jak Agnieszka przeżywała nieporozumienia między wami, rodzicami?
Takie potyczki między nimi pojawiały się już wcześniej. Muszę przyznać, że tego napięcia nasza rodzina inie wytrzymała.

Pani uważana jest na ministra finansów tego przedsięwzięcia...
Tylko zbieram wszystkie rachunki i dbam, by były skompletowane, popłacone. Agnieszka ma firmę jednoosobową, więc dokumentów trzeba pilnować. Najpierw prowadziłam księgowość sama, ale ma to już dzisiaj takie rozmiary, że przestałam nadążać. Zwłaszcza że chodzi też o rozliczenia międzynarodowe, a w każdym kraju są inne przepisy. Agnieszka zatrudnia więc radcę prawnego, który tych spraw pilnuje. Podatki płacimy w Polsce.

Pamięta Pani moment, kiedy córki zaczęły zarabiać więcej niż wy, rodzice?
Nie był to dla mnie żaden stres. Cieszyłam się, że radzą sobie w życiu, że coś odłożą i nie będą musiały się martwić o przyszłość.

Tenis to wielkie pieniądze, a więc także mnóstwo pułapek, trudnych negocjacji i odpowiedzialność za decyzje wobec własnych dzieci. Czuje się Pani przygotowana do pomocy córkom na tym poziomie biznesu?
Na razie nie ma wielkiego biznesu. Agnieszka zainwestowała trochę w ziemię, w kilka mieszkań. Nie ma biznesowych układów, bo nie ma na to czasu. Tu też jest rozważna. Zanim coś wyda, to się głęboko zastanowi. Nie wierzę, by córki uległy namowom na jakieś nadzwyczajne okazje. Za ciężko pracowały na to, co mają, by tego teraz nie cenić. Na razie najważniejsza jest gra. Pieniądze dały nam poczucie bezpieczeństwa. Córki nie muszą się martwić o przyszłość, a ja o nie.

Teraz po Wimbledonie przeżywacie największą w waszym życiu falę zainteresowania mediów, ale jak zwykle chowacie się przed światem.
Nie chowamy się, lecz Agnieszka nie chce być celebrytką. Robi swoje: gra. Celebrytki ją śmieszą, bo przecież to często osoby, które nic nie osiągnęły. Lansują się w telewizji, umawiają z dziennikarzami na ustawki, które mają zwiększyć ich popularność. To nie jest nasz świat. Teraz odebrałyśmy mnóstwo gratulacji, telefony się urywają, zadzwonił prezydent. Ale najważniejszy był telefon z Polskiego Komitetu Olimpijskiego z wiadomością, że Agnieszka będzie chorążym polskiej ekipy na igrzyskach w Londynie. To dla niej bardzo ważne. Przecież poniesie polską flagę w takim miejscu jako pierwsza kobieta.

Pani też ma poczucie, że Agnieszka w ostatnich miesiącach gwałtownie wydoroślała?
Nie gwałtownie. Już ma 23 lata i dzieje się to stopniowo.

Umie walczyć z wami o swoją autonomię.
O, tak, jak na korcie. Parę lat temu zbuntowała się, nie chciała mieszkać z nami.

Czy córki przychodzą jeszcze czasem do Pani z problemami osobistymi? Potraficie być przyjaciółkami?
Przychodzą raczej, żeby się razem pośmiać, poplotkować. Ze swoich tajemnic już mi się nie zwierzają. To robią między sobą.

Tęskni Pani do roli babci?
Jeszcze nie. Niech dziewczyny na razie zajmują się tenisem, bo dobrze im idzie.

Co dalej z Pani życiem, które było podporządkowane dzieciom?
Nie wiem... Cały czas mamy bardzo bliski kontakt. Teraz idę do Agnieszki, żeby zrobić obiad, przygotować zupy na zapas w pojemniczkach do zamrażalnika, usmażyć kotlety, ugotować gulasz. Bo gotowania dziewczyny nie zdążyły się nauczyć. Moje życie będzie pewnie dalej związane z nimi, choć nie tak intensywnie jak dawniej.

Pomyślmy o takiej chwili: znowu Wimbledon, finał. Na korcie Agnieszka, a z drugiej strony siatki Ula. Myśli Pani czasem o takiej perspektywie?
Jak siostry Williams... Myślę, że to jest realne


Marta Radwańska (z domu Pietrzykowska) urodziła się w Krakowie. Mieszkała na rogu Alej Trzech Wieszczów i placu Inwalidów, potem na os. Azory. Skończyła V LO w Krakowie i budownictwo wodne na Politechnice Krakowskiej. Jej mama podczas przerwanych studiów na AWF w Warszawie uprawiała pchnięcie kulą. Ojciec grał w siatkówkę. Lubi lekkoatletykę, ale nie uprawiała jej zawodniczo. Grać w tenisa nauczyła się, gdy miała 20 lat.

Damy Ci więcej!Zarejestruj się!

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska