Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek Motyka. Kładę głowę za Staszka [WYWIAD CZ. IV]

Bartosz Karcz
30.03.2015 krakowstadion wisly - byly pilkarz nz marek motykafot. andrzej banas / gazeta krakowska  *** local caption ***                                                                          `                                                                                                                                                                                                                                                                                                         `                                                                                                                                                                                                                                                                                                         `                                                                                                                                                                                                                                                                                                         `                                                                                                                                                                                                                                                                                                         `
30.03.2015 krakowstadion wisly - byly pilkarz nz marek motykafot. andrzej banas / gazeta krakowska *** local caption *** ` ` ` ` ` Andrzej Banas
- Nie wszystkim w drużynie było po drodze. Nie wszyscy byli wobec Wisły lojalni. Były hulanki, swawole, wódka, panienki. Wiele mogłyby opowiedzieć ściany lokalu "Dniepr".

Czytaj także:Motyka: Piłka nożna stała się dla mnie ucieczką od ojca alkoholika [WYWIAD, CZ. I]

Motyka: 30 tysięcy i samochód [WYWIAD CZ. II]

Marek Motyka. Poniżany w szatni [WYWIAD CZ. III]

- W 1978 roku zdobyliście mistrzostwo, a później w Pucharze Europy doszliście do ćwierćfinału, który jednak przegraliście z Malmoe. Pamięta Pan, co działo się w waszej szatni po zakończeniu meczu w Szwecji?

- Nie do końca zdawaliśmy sobie jeszcze sprawę, co mogliśmy osiągnąć. A ja uważam, że mogliśmy dojść do finału. Do końca życia nie zrozumiem, jak mogliśmy przegrać z Malmoe. Jechaliśmy tam z wynikiem 2:1. Do 66. minuty prowadziliśmy 1:0. Patrzyłem na tych Szwedów i pamiętam, że oni nie wierzyli, że są w stanie coś jeszcze zmienić. I nagle pada z karnego bramka na 1:1. Później błąd popełnia Staszek Gonet, Ljungberg dobija i jest 2:1. Po chwili rzut karny z niczego i robi się 3:1. Później padł jeszcze jeden gol. W szatni była cisza. Prezes Jabłoński wziął pół litra wódki, wypił prawie całą flaszkę i wyszedł na spacer. Na kolacji nikt się do nikogo nie odzywał, choć największy żal mieliśmy jednak do Staszka Goneta. On był naszą ostoją, a tym razem przytrafiły mu się tak kuriozalne błędy, że nie mogliśmy tego zrozumieć.

- Pojawiły się sugestie, że Gonet sprzedał ten mecz...

- Dla mnie te sugestie są chore, nigdy w to nie uwierzę. I mam na to mocne argumenty. Na ten konkretny mecz Rysiek Sarnat przywiózł z Niemiec menedżera, żeby ten zobaczył w akcji Staszka. Po pierwszej połowie ten menedżer pokazywał wyciągnięty do góry kciuk. Czy człowiek, który miał wtedy 30 lat i miał szansę wyjechać do Niemiec zarobić tam na resztę życia, szedłby w coś takiego, jak sprzedaż meczu? Ja w to nie wierzę.

- A co z tym niemieckim menedżerem?

- Po ostatnim gwizdku wsiadł w samochód i odjechał. I tyle było z tego transferu Staszka. W hotelu na kolacji czekaliśmy na niego. Nie zszedł jednak. To nie był koniec jego nieszczęść, bo później był jeszcze finał Pucharu Polski, w którym Staszek bardzo chciał pokazać się z dobrej strony, ale popełnił błąd przy pierwszej bramce. Po tych dwóch meczach była taka nagonka na Staszka, że już wtedy nosił się z zamiarem zakończenia gry w Wiśle. Ostatecznie nie pograł już w niej zbyt długo. Dwa lata później już w Pucharze UEFA znów trafiliśmy na Malmoe. Przegraliśmy tam 0:2 i po meczu jakiś facet, miejscowy Polak, podszedł do naszego autokaru i zapytał się, jak się żyje Staszkowi Gonetowi? Nie wiem do dzisiaj jak to traktować. Mimo tego kładę głowę za Staszka, że nie sprzedał tego meczu! Wiem jednak, że są koledzy, którzy nie położyliby palca.

- Czyli w tej drużynie nie było takiej jedności, jak wielu uważało?

- Nie było. Nawet jak czyta się książkę Andrzeja Iwana, to okazuje się, że za wielu nie można było położyć nawet paznokcia. Za tamte lata mam żal nawet nie o ten mecz z Malmoe, ale o to, że zdobyliśmy tylko jedno mistrzostwo Polski.

- To dlaczego nie wykorzystaliście swojego potencjału?

- Nie wszystkim w drużynie było po drodze. Nie wszyscy podchodzili do swoich obowiązków tak jak np. ja. O to mam żal do swoich kolegów. O wielu rzeczach dowiedziałem się po latach. Były hulanki, swawole, wódka, panienki, zabawa. Nie podejrzewam natomiast, że był handel punktami, bo nie mam na to dowodów.

- Ale o finiszu sezonu w 1978 roku też krążyły legendy. Mieliście w przedostatniej kolejce pomóc utrzymać się Ruchowi, jednocześnie mając pewność, że pokonacie Arkę w ostatnim meczu.

- Tego akurat nie wiem. Byłem młokosem i ze mną o takich sprawach nikt nie rozmawiał. Wiem jednak, że nie wszyscy byli wobec Wisły lojalni. Wiele mogłyby opowiedzieć ściany słynnego "Dniepru".

- Andrzej Iwan sporo opowiadał na temat tego lokalu...

- Andrzej może mieć za swoją karierę pretensje tylko do siebie. Tylko Mirek Okoński mógł się z nim równać talentem. Andrzeja zgubił jednak Kraków, który go kochał. Każdy chciał z nim balować, bo Andrzej to fantastyczny kompan do biesiad. Gdyby wyjechał z Krakowa w wieku np. 20 lat, gdyby trafił do Lecha czy Widzewa, dzisiaj byłby w zupełnie innym miejscu.

- Kropką nad "i", która zamknęła rozdział tamtej Wisły, był rok 1985 i spadek do II ligi.

- Na osiem kolejek przed końcem sezonu złapałem kontuzję. Pozostało mi bezradnie przyglądać się z boku na to, co się dzieje.
Niestety, Wisła spadła.

- Wszystkim jednakowo zależało wtedy na utrzymaniu?

- Nie wyobrażam sobie, żeby ci wszyscy rodowici krakowianie, wiślacy z krwi i kości, jak podkreślali na każdym kroku, sprzedali Wisłę. Faktem jednak jest, że niektóre mecze były dziwne. Jak można było np. przegrać u siebie z Radomiakiem? Pamiętam, że w szatni po tym meczu było gorąco, skakaliśmy sobie do oczu. Padały różne zarzuty, nikt już nikomu nie ufał. Atmosfera była fatalna. Po spadku większość odeszła. Kilku zawodników prezes Gruba po prostu wyrzucił. Pojawiało się pytanie, jak budować nową drużynę? Ja też miałem dylemat. Miałem propozycję z Lechii Gdańsk, ale nie chciałem odchodzić. Uważałem, że skoro miałem swój udział w spadku, to powinienem pomóc Wiśle do ekstraklasy wrócić. Gdybym wiedział, że ten nasz powrót będzie trwał aż trzy lata, to nie wiem, czy bym został. Zwłaszcza że część działaczy grała ze mną mocno nie fair.

- Może Pan powiedzieć, o co chodziło?

- O pieniądze. Chcieli na mnie zarobić przy okazji transferu do Lechii. Gdy prezes Gruba się o tym dowiedział, to zrobił im taką awanturę, że "latali po ścianach". Później on już wszystkie sprawy załatwiał bezpośrednio ze mną i z Leszkiem Lipką. To właśnie my z Leszkiem doprowadziliśmy np. do tego, że do klubu wrócił Adam Musiał, który był wtedy kierownikiem basenu na Clepardii. Poszliśmy do prezesa i powiedzieliśmy, że to niedopuszczalne, żeby taka ikona klubu nie pracowała w Wiśle. I Adam został asystentem Aleksandra Brożyniaka. Szkoda tylko, że później Adam przyczynił się do tego, że z drużyny wyrzucony został Leszek Lipka, który został bez środków do życia. Ale to stało się już kilka lat później. Wracając jednak do generała Gruby, to oczywiście zdaję sobie sprawę, że na jego temat są różne opinie, związane m.in. z wydarzeniami w kopalni Wujek, z polityką. Jeśli jednak chodzi o jego prezesurę, to bez niego Wisła chyba bardzo długo nie wróciłaby do ekstraklasy.

- Nie wróciłaby, bo nie miałby kto załatwić baraży z Górnikiem Knurów w 1988 roku?

- Nie wiem, czy ten mecz był załatwiony przez generała Grubę czy kogokolwiek innego. Jeśli coś takiego miało miejsce, to było robione poza plecami zawodników. My w tym nie uczestniczyliśmy. Fakt, ten mecz wygraliśmy 4:2 w kuriozalnych okolicznościach, strzelając dwie decydujące bramki w samej końcówce, ale naprawdę nic mi nie było wiadomo, by ktoś to spotkanie załatwiał, choć już wtedy takie sugestie się pojawiały. Dla nas najważniejsze było, że wróciliśmy do ekstraklasy, bo te trzy lata w II lidze, to było coś okropnego.

- Po awansie do ekstraklasy grał Pan w Wiśle jeszcze przez półtora roku.

- Grałem, choć nie miałem już wtedy po drodze z trenerem Brożyniakiem. To, co wyprawiał aż trudno opisać. Traktowano nas jak śmieci. Był np. taki włoski biznesmen, który reklamował się na koszulkach i chciał nam dawać premie w dolarach. Ustalono jednak, że o premiach decydować będą trenerzy. No to tak decydowali, że nam przypadały w udziale same ochłapy, a resztę brali dla siebie. Zawodnicy się buntowali, chcieli zmiany trenera. W końcu doszło do zwolnienia Brożyniaka. Później, gdy odchodziłem w 1989 roku, mogłem to zrobić z czystym sumieniem. Wisła była wtedy znów bezpieczna w ekstraklasie.

Rozmawiał Bartosz Karcz

Jutro część 5.
- Nagadano głupot Bogusławowi Cupiałowi, że kazałem swoim piłkarzom kopać zawodników Wisły. Przez sześć lat nie mogłem przychodzić na stadion przy Reymonta. Było to dla mnie poniżające.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska