Nie mamy szczęścia do ziszczonych marzeń. Trzynaście lat temu zdarzył się kolejny cud nad Wisłą: przyjęto nas do NATO, co miało raz na zawsze uwolnić Polskę od groźby agresji. Tymczasem wkrótce sojusz rozpoczął bombardowanie Serbii, więc musieliśmy uznać za wrogów sympatycznych "Jugoli". Był to ledwie wstęp: zaraz potem dwie kolejne wojny w Iraku, gdzie byliśmy dotąd postrzegani sympatycznie - i dalekie od rozstrzygnięcia starcie z afgańskimi talibami, których przedtem Polacy cichaczem wspierali przeciw Sowietom. A Moskwa nadal nie boi się NATO, bo broń bitewną zastąpiła rurociągową.
Nie inaczej z Unią Europejską, na którą przez lata patrzyliśmy jak wieśniak podglądający ucztę bogaczy przez dziurę w płocie. Osiem lat temu marzenie cudownie się ziściło: niegdyś Polak kombinował jak czmychnąć na Zachód, dzisiaj znalazł się tam cały kraj. Ale oaza dobrobytu, do której zostaliśmy dopuszczeni, przeżywa najgłębszy w swych dziejach kryzys, a nawet jej dalsze trwanie jest zagrożone. Na pewno też dostaniemy mniej pieniędzy na zbliżające nas do Europy inwestycje.
Co się stało? Jak temu zaradzić? Na ten temat zwoływane są kolejne szczyty unijnych przywódców, eksperci wypisują uczone elaboraty. Rzecz można ująć krótko: przed kilkunastu laty najbardziej rozwinięte kraje Unii wprowadziły wspólną walutę, ale nie wprowadziły kontroli wydatków. Tak jakby rzucić w tłum worek pieniędzy i tylko przestrzec: "używajcie ich rozsądnie!". Zbożne to życzenie, zwłaszcza że do strefy euro ochoczo przystępowały kraje o słabszej gospodarce i kiepskiej rachunkowości. W efekcie - po bankrutującej Grecji - chwieje się Hiszpania z Portugalią, Cypr, a nawet Włochy. Wszyscy żywią nadzieję, że najbogatsze w Unii Niemcy sięgną do kieszeni i spłacą długi albo, że (pod przewodem Francji, która za tym się opowiada) dodrukujemy unijne banknoty i kryzys zostanie odepchnięty w przyszłość za cenę dzisiejszej inflacji. A potem, niech się martwią potomni!
Dopiero co zakończony szczyt szefów unijnych rządów znowu sypnął miliardami, na co giełdy zareagowały optymizmem, który po dwóch tygodniach przejdzie w zwyczajną depresję, bo nie takie sztuczki pokazywano już w Brukseli. Rzecz nie w tym, że są to w większości pieniądze fikcyjne, bo niewyciągnięte z niemieckich skarbców, lecz wykreowane w pamięci bankowych komputerów. Ale te wszystkie miliardy - nawet jeśliby Niemcy rzeczywiście wyjęli je z kieszeni - tylko odsuną zagrożenie, bo pokusa marnotrawstwa i ulegania lokalnym interesom jest zbyt silna. Przełom przyniósłby kurs na budowę federacji państw ze wspólnym rządem (nie tylko komisją), prezydentem, a przede wszystkim z silnym ministerstwem finansów. Ale kto zgodzi się na taką rezygnację z suwerenności? Jaki polityk w Warszawie czy Paryżu powie to wyborcom? Jaki kanclerz w Berlinie uzna, że unijny dług jest wspólny?
Owszem, zdajemy się iść w tę stronę. Szefowie rządów zapowiedzieli "unię bankową" czyli brukselski nadzór nad krajowymi bankami. A gdzie cała polityka finansowa? Nawet tak skromny zamysł wymaga zmiany traktatów, zatwierdzeń, referendów, lat przygotowań. A kryzys nie czeka… Co więcej, będzie to twór brukselskiej biurokracji, a nie obywatelskiej woli Europejczyków. Wystarczy lokalne zawirowanie, by wszystko rozwalić. Kiedy Unia przed laty tworzyła swój parlament, nie zatroszczyła się skutecznie o budowę europejskiej polityki; pozostała ona niemiecka, francuska, polska… Kiedy prawie ćwierć tysiąclecia temu z walczą- cych o wolność kolonii powstawała Ameryka, znalazło się dość ludzi gotowych w "Deklaracji niepodległości" napisać "My, naród!". Ale kto dziś powie jak w tytule?
Jest jeszcze coś gorszego. W dobie globalizacji świat potrzebuje instytucji stojących wyżej niż interesy narodowe i mających więcej siły niż ONZ. Unia jest jedyną taką próbą? Czy się powiedzie? Pewnie znowu przeważą lokalne interesiki. Tak wielu ludzi w Polsce odczuwa złośliwą satysfakcję na myśl o brukselskich kłopotach, nie pamiętając, że bez Unii czeka nas powrót do chwiejnego bytu między dwoma potężnymi wrogami.
Nie mamy szczęścia do ziszczonych marzeń. Cuda nad Wisłą przydarzają się nieprzewidzialnie i przychodzą niespodziewanie. Jeśli w ogóle przychodzą; najczęściej jest jak zwykle, czyli byle jak.
Autor: konsul generalny w Nowym Jorku (1990-1996), ambasador w Bangkoku (1999-2003), pisarz, reporter.