Wiadomo, że Ameryka jest lepsza i dlatego uparcie odmawia nam wiz. Oni mają Obamę, my tylko Obawę. To wspaniałe, jak wybór sympatycznego Mulata radykalnie zmienił stosunek świata do źle widzianego jeszcze do niedawna mocarstwa.
Ta nowa i gorąca miłość do prezydenta elekta przypomina uczucia przedmałżeńskie cnotliwych narzeczonych oczekujących wymarzonego spełnienia. Ale przecież data ślubu i defloracji jest już wyznaczona na 20 stycznia przyszłego roku, kiedy to Biały Dom ma podobno zmienić nazwę na Barak Obamy. Jakże pięknie będzie wyglądać na tle tej bieli pan Omam Barana. Oto Bahama! Albo nawet Brak Banana. Barek OdRana. Barbar O'Mama. Babrak Osama. Przecież to facet z jajami? Oczywiście. ObaMa!
Ale nasz prezydent nie gorszy, bo jak sam powiedział: ma wigor. Albo nawet vigor forte. Z apteki, oczywiście. Dlatego tak sprytnie w dniu świętego Mikołaja wyminie prezydenta Nicolasa (czyli Mikołaja właśnie) Sarkozego, który w swoje imieniny odwiedzi - jak powiadano w niezapomnianych czasach jaruzelskich - "prywatną osobę z Gdańska". Przecież żabojadom nie jest potrzebna żadna tarcza antyrakietowa, bo ich Carla BRUNI, więc po co takie spotkanie?
Kaczofoby nie pojmują, że walcząc z prezydentem, coraz mocniej podcinają gałąź, na której siedzą, czyli Polskę.
W kłótniach między pałacami ten premierowski coraz rzadziej ma rację
Dziennikarze szukający dziury w całym (nie inaczej było za Jaruzela) przyczepili się do tej politycznej mijanki jak Jacek Kurski do radiowozu. Lepiej by dostrzegli, że poseł Kurski jest pierwszym w świecie kierowcą formuły PiS (Pokaż immunitet Sierżantowi). To pewnie lepsze niż F-1 Roberta Kubicy; Przygazuj i Spadaj (skrót jak poprzednio).
O rany, lepiej wróćmy do Obamy! Obamomania światowa będzie beztrosko rozwijać się do 20 stycznia 2009 roku, a może nawet podyszy jeszcze kilka dni dłużej. Żałosny koniec jest nieunikniony, tym więcej, że narzeczona brzydka i bez pieniędzy, o czym pan młody jeszcze nie wie. Tak brzydka, jak odrażający jest nasz świat ze wszystkimi niedającymi się rozwiązać problemami, rozjątrzonymi wojnami i gromadą długów bez pokrycia.
Najgorętsza miłość do urodziwego (jak powiedział włoski premier Silvio Berlusconi: "przystojny
i opalony") młodzieńca nic tu nie zmieni: Obama nie jest w stanie zrealizować nawet części obietnic,
a o nadziejach lepiej nie mówić.
Już wkrótce będą go postponować jak u nas związkowcy premiera Donalda Tuska: "pokaż ryży, gdzie twój cud?" Z tym tylko, że w miejsce barwy fryzury padnie inny desygnat kolorystyczny, u nas bez znaczenia, w Ameryce wybitnie niepoprawny.
Polską specyfiką jest kaczofobia - starsza jeszcze od obamomanii - ale wzajem sobie nie przeszkadzają. Podobieństwo jest jedno, lecz zasadnicze: bezmyślność.
Tak jak obamomaniacy nie chcą przyjąć do wiadomości, że 20 stycznia 2009 roku nadejdzie nieuchronnie koniec ich świata, bo czar pryśnie, skoro tylko obiekt westchnień położy dłonie
na dźwigniach władzy, tak kaczofoby nie pojmują, że walcząc z prezydentem, coraz mocniej podcinają gałąź, na której siedzą, czyli Polskę. To prawda, że prezydent jest patronem opozycji, próbuje przechwytywać władzę premiera, a obraźliwość i gadulstwo jego urzędasów nie mają sobie równych.
Trochę lat spędziłem w dyplomacji, ale nigdy jeszcze nie widziałem prezydenta jakiegokolwiek państwa podróżującego na ważne spotkanie międzynarodowe bez obecności ministra lub przynajmniej wiceministra spraw zagranicznych, którego obowiązkiem (jak się powiada: psim) jest mu pomagać
i torować drogę. A tak było na ostatnim szczycie Unii Europejskiej, kiedy premier postanowił, że na złość prezydentowi wyśle go samego i jeszcze "przetestuje" instrukcjami jak podległego urzędnika.
Głupia wojna o samolot i krzesła przy stole obrad na poprzednim szczycie na pewno ośmieszyła Polskę, ale to pogardliwe odwrócenie się rządu - jeszcze bardziej. Podobnie w święto 11 listopada: prezydent Lech Kaczyński nie okazał wielkoduszności pomijając Lecha Wałęsę; pewnie nie miał mu kto podpowiedzieć, że marszałek Józef Piłsudski też miał trudny charakter. Ale wielkoduszności zabrakło i przeciwnej stronie wyszydzającej państwową imprezę z okazji okrągłej
rocznicy niepodległości.
W kłótniach między pałacami ze smutkiem widzę, że ten premierowski coraz rzadziej ma rację. Ale najgorsze idzie z innej strony: w Mikołaja cesarz Japonii uprzejmie spyta prezydenta o Lecha Wałęsę!