Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ostatni dziegciarz Bielanki

Barbara Sobańska
Dziś prawdziwych dziegciarzy już nie ma... Ale Roman Penkała z Bielanki zna pilnie niegdyś strzeżoną tajemnicę
Dziś prawdziwych dziegciarzy już nie ma... Ale Roman Penkała z Bielanki zna pilnie niegdyś strzeżoną tajemnicę Barbara Sobańska
"Hu! ha! - hu! ha! - rozlegały się dzikie okrzyki Kozaków tańczących na rynku trepaka, pomazanych dziegciem i pijanych zupełnie". To Sienkiewicz, "Ogniem i mieczem". Kto nie czytał, ten oglądał. Ale po co Kozacy pomazali się dziegciem? Co to właściwie jest? Ziele? Proszek? Płyn? Dziś już mało kto wie. Jeszcze czasem usłyszymy gdzieś o beczce miodu z łyżką dziegciu - pisze.

Tymczasem nasi przodkowie nie wyobrażali sobie życia bez niego. Stosowali go na każdym kroku: w medycynie, gospodarstwie, a nawet w magii. My nie wiemy, co to jest! A przecież przez pięćset lat był ważnym polskim produktem handlowym. Eksportowym! Nowoczesność go zabiła.

Ciężkie życie dziegciarza

Dziś prawdziwych dziegciarzy już nie ma... Ale Roman Penkała z Bielanki zna pilnie niegdyś strzeżoną tajemnicę. Wie, jak zrobić dobry dziegieć. Sztuka to niełatwa. Kiedyś w Bielance był to fach przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ludzie z tego żyli. Gospodarstwa mieli małe, 1-, 2-hektarowe, przeto należało dorabiać. Tym bardziej że ziemie tu słabe: III, IV klasa, do tego glina.

- Trzeba było dziegciu naryktować - tłumaczy pan Roman. - Potem wlewało się go do krosen i szło z nim w świat. Żeby jedną bańkę sprzedać, z miesiąc trzeba było chodzić.

Krosna to taki stalowy plecak. Z boku ma przyczepione lejek i miarkę do odmierzania dziegciu. Ludzie kupowali dwie, trzy miarki, rzadko więcej. Czasem pan we dworze pół bańki naraz kupił. Szło się z dziegciem w słońce czy deszcz. Nocowało się po stodołach i oborach, jak kto przyjął. Czasem ktoś kolację dał, spać położył w chacie - to się mu dziegciu za to ulało. Chodziło się tak aż pod Zakopane i Nowy Targ, na Zamojszczyznę i Kraków. Drogi dziegieć nie był - dawali co łaska.
- Przed wojną ojciec chodził z dziegciem, ale tylko po okolicy, do Nowego Targu, Łużnej i Muszczeni - mówi pan Roman. - Później kopał okopy na robotach w Niemczech. Po wojnie wysiedlenia uniknął, choć ożenił się z Łemkinią. Bo Polak był, i to urodzony w Ameryce - opowiada Roman i szybko układa w kopczyk wysuszone szczapki żywicznej sosny w wykopanym w ziemi dole, oblepionym gliną, tzw. mielerzu. Uszczelnia stosik mchem i gliną, żeby ogień się nie wydostał, i podpala. Drzewo zaczyna się tlić. Sucha destylacja. Na samym dnie jest rurka, przez którą do drugiego mielerza będzie ściekać gęsta brunatna ciecz. To właśnie dziegieć. Choć są tacy, co twierdzą, że smoła drzewna, bo dziegieć to tylko z kory brzozowej cieknie, nie z sośniny. Inni twierdzą, że jednak dziegieć, choć mniej szlachetny niż z brzozy.

- Najtrudniej znaleźć dobre drzewo, takie ,żeby biel się spaliła, a żywica ciekła - mówi Penkała. - Uchodzi się człowiek i czasem przez dwa tygodnie nic, grzyba łatwiej znaleźć.
Bo drzewo jest różnej jakości. Taczka szczap pali się przez 8-10 godzin. Z lepszego drzewa wycieknie dwa litry dziegciu, z gorszego - litr.

- Ojciec, gdy dziegciu zapalił, to dwie doby prawie się paliło, noc, dzień i kolejną noc - wspomina z podziwem Roman. - Z 6 litrów dziegciu ukapało, materiał był dobry. Ludzie we wsi jeszcze dziś to pamiętają.

Dożywocie dla dziegciu

Po II wojnie światowej słuch o dziegciu zaginął. Nawet w Bielance, która słynęła z produkcji tego specyfiku. Ale w 1973 roku koń dostał grudę i stary Penkała uznał, że trzeba dziegciu zapalić. Trzech dwudziestoparoletnich synów: Roman, Stefan i Mikołaj, poszło do lasu po drzewo, potem założyli duży kopiec. Pół wioski się zleciało z ciekawości, co oni tam kopcą, że po całej wsi się zapach niesie. Ostry, duszący, lecz przyjemny. Jeszcze żyli tacy, którzy wiedzieli, co to jest. Ale młodzi pojęcia nie mieli. Wtedy Roman pierwszy raz zobaczył, jak to robić.
- Ojciec wszystkim tego dziegciu porozdawał - mówi Roman. - Raz w Bobowej podszedł do mnie chłop, z 80 lat miał, i powiedział, że on jeszcze ten ojcowy dziegieć ma. To się nie psuje, ino gęstnieje. Jak mnie kto pyta, jaką gwarancję daję na dziegieć, to mówię, że dożywocie.

Złe duchy i demony boją się dziegciu jak wampir osiny. Aby odegnać złe moce, smarowali gospodarze dziegciem krzyże na drzwiach domostw, stodół i obór. Złodziej, południca, strzyga ani kłobuk nie nawiedzili wtedy obejścia. A trup, jeśli mu usta zakleić dziegciem, nie stanie się nigdy wilkołakiem ani złośliwym upiorem. Ma dziegieć właściwości magiczne. Żeby nikt uroku na dziecko nie rzucił, stawiano go w naczynku u wezgłowia kołyski. Złota obrączka wirująca w płynnym dziegciu wypędzała z chorego boleści.

Dziegieć stosowano także w ludowej medycynie. Egzemy, parchy, wysypki, krosty i łupież, słowem, wszelkie dolegliwości skórne, dziegieć usuwał, a przynajmniej łagodził.

- Ze spirytusem na czczo leczył wrzody, bo zasusza i dezynfekuje - mówi Penkała. - Można nim także rozrabiać nalewki, ino z umiarem. Jak się przedobrzy, to nie do wypicia będzie.

Niezastąpiony był w weterynarii - leczono nim dolegliwości racic i rogów, kopyt i kości zwierząt domowych.

Nasycano nim odzież w obronie przed robactwem i infekcjami: "Rybacy, którzy przybiegli popatrzyć na poczet namiestnika, mieli koszule, twarz i ręce całkiem pomazane dziegciem dla obrony od ukąszeń" - pisał w ,,Trylogii" Sienkiewicz.
Starożytni Grecy i Rzymianie lakowali amfory z winem dziegciową mazią. Szewcy smołowali nim dratwy i zelówki. Dawne powiedzonka podkreślały rozsiewany przez nich dziegciowy zapaszek: "pijaj i dobrze jadaj, ale z szewcem nie zasiadaj, bo choć zadek zapcha wiechciem, przecię zawsze śmierdzi dziegciem".

Kawaler, gdy buty szykował przed randką, to smolił cholewki. Dziegieć - czy też smoła drzewna - to również uniwersalny klej i uszczelniacz, środek konserwujący i impregnat. Uszczelniano nim beczki, cebry, skrzynie, balie i konwie.

Czyszczono uprząż końską, mocowano groty strzał, impregnowano liny i skóry. Nawet słynne i bardzo drogie skóry juchtowe po wyprawieniu nasączano dziegciem, by zachowały elastyczność, nie kruszyły się i nie przepuszczały wody. Dopóki nie upowszechniły się smary z ropy naftowej, dziegieć był niezastąpiony w wozach do smarowania osi drewnianych kół. To stąd powiedzenie: "kto smaruje, ten jedzie".

Diabeł mówi tu ,,dobranoc"

Pan Roman od czasu do czasu wypali dziegciu. U siebie na podwórku albo na pokazach. Organizuje je Zielony Beskid i Towarzystwo Przyjaciół Pogranicza. To oni Romana znaleźli, trzy lata temu. A także wikliniarza, garncarza ze Starego Sącza, koronkarki z Bobowej, bednarza z Szerzyn, łyżkarza z Nowicy. Żeby nie przepadła pamięć o ginących zawodach.

Bielanka to wieś w Beskidzie Niskim. 70 domów. Przed akcją ,,Wisła" było ich 108. Trzy razy dziennie jeździ tu autobus z Gorlic, z wyjątkiem sobót i niedziel. W roku szkolnym specjalny bus, tzw. wojadżer, wozi dzieci do szkoły w Ropicy Polskiej, bo w Bielance szkołę zamknięto cztery lata temu. Dziś cała wieś to renciści. Młodzi powyjeżdżali do miast na naukę i do pracy za granicę. Tylko w trzech domach nie ma rent rolniczych, gdyż domownicy jeszcze nie dożyli odpowiedniego wieku, a przepisać gospodarstwa nie ma na kogo. Penkała żyje z ziemi. Ma trochę sprzętu rolniczego, krowę, dwa cielaki. Czasami mleka sprzeda letnikom. Renty jeszcze nie ma - za młody, 59 lat.

- Dawniej można było dorobić na stolarce i kowalstwie - mówi Roman. - A dziś to się co najwyżej siekierkę podklepie, motyczkę zrobi, orczyki.

Warsztat stolarski i kuźnia to jednak nadal dwa ważne zabudowania na podwórku. Obok obora, szopa i dom. Drewniany z czerwonym blaszanym dachem i anteną satelitarną. Konieczność, bo zwykła antena nie odbiera tu żadnego sygnału.
Za zabudowaniami pod jabłonką stoją stół i drewniane ławy. Obok - wykopane w ziemi mielerze do produkcji dziegciu. Gazu nie ma, tylko trzy domy we wsi z niego korzystają. Piece są, drzewem się pali. Gdzie okiem sięgnąć - góry i lasy. Wszędzie unosi się zapach świeżej trawy i... dziegciu.

Odpocząć tu można...

Dziegieć to dla Romana oderwanie się od codzienności. Spokojniutko sobie żyje. Rano idzie do krów, da im jeść, wydoi, obrządzi.

- Wcześniej chowało się świniaki, ale już się nie opłaca, teraz raczej cielęcina, bo to wie pani, cholesterol - mówi. - Kurki dalej są i pięcioletni kogut, wielki i zadziorny.

Potem pali w piecu. Drewnem, choć jakby chciał, mógłby węglem, gdyż jest w sprzedaży w składnicy w Szymbarku albo w Ropicy.

- I takie gospodarskie roboty przez cały dzień - opowiada Penkała. - A w sierpniu żniwa. Tylko dla siebie sieję, nie sprzedaję. W zimie idzie się do lasu drzewo szykować, bo ścinki są, to się drzewa rychtuje, szczapek na wypalenie dziegciu uzbiera. Odśnieży się koło domu, a że dni krótsze, to szybciej zlecą. Do knajpy się czasem zajdzie, lecz tam piwo tylko w butelkach i w puszkach.

Lepsza rozrywka to targ w Gorlicach, we wtorki. Wszystko tam można kupić: psy, króliki, gołębie, jajka, śmietanę, ubrania, starocie. Ale po wieprzki to trzeba jechać do Grybowa. Dawniej jeszcze targ był w piątek. Roman zawsze na targ chodzi - pooglądać, pożartować.

- Czasem pomogę Jędrusiowi, co tu przyjechał ze Śląska, kupił 7 hektarów i założył gospodarstwo agroturystyczne - mówi Penkała. - Przyjechać tu, wie pani, odpocząć, to ciekawie, lecz mieszkać i żyć ciężko. Jakby te renty zabrali i dopłaty, to bieda tak by piszczała, że po całej Polsce by niosło. Teraz też piszczy, ale ciszej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska