Kiedyś wkurzyłem się o coś na Polski Związek Narciarski, więc do niego zadzwoniłem. Powiedziałem: panowie, wszyscy razem wzięci nie pracujecie tyle ile ta dziewczyna - opowiada Aleksander Wierietielny, od wielu lat trener Justyny i współtwórca jej sukcesów. - Mówiłem to w emocjach, ale trochę prawdy w tym jest. Ona jest niesamowita - uśmiecha się.
Narciarka z Kasiny Wielkiej niedawno zakończyła okres letnich przygotowań. Od maja do października wylewała siódme poty, by jak najlepiej przyszykować się do olimpijskiego sezonu. Z rodziną widywała się rzadko. Tylko ból towarzyszył jej codziennie.
- Bolą nogi, plecy. To normalne. Jeśli nie boli, to znaczy, że źle trenujesz - mawia Wierietielny, który jednak wcale nie zmusza podopiecznej do niewyobrażalnego wysiłku. Bo Justysia - jak zawsze zdrabnia jej imię szkoleniowiec - surowy reżim narzuca sobie sama.
- Czasem słyszę, że jest strasznie zmęczona, że nie ma już siły. "To odpocznij, dziewczyno" - mówię jej - "nie wstawaj o piątej rano, przez jeden dzień nie róbmy nic". I wie pan, co ona na to? Że to ją rozleniwi. Że jak zrobimy tak raz, następnego dnia będzie chciała to powtórzyć. No i nie odpuszcza. Nigdy. Cały czas ćwiczy na granicy wyczerpania - szkoleniowiec aż cmoka z podziwu.
Justyna trenuje zawsze. W świątek, piątek. Nie wie, co to wolna niedziela, długi weekend. Skąd to niesłychane samozaparcie?
- Jeśli decydujesz się na tyle wyrzeczeń, a trenowanie biegów narciarskich jest wielkim wyrzeczeniem, to nie robisz nic na pół gwizdka. Tyle poświęcasz, tyle dajesz z siebie, że nie możesz sobie pozwolić na fuszerkę, nie może ci się nie udać - tłumaczy Kowalczyk.
Przemądrzała mistrzyni
Józef Łuszczek, do niedawna jedyny polski mistrz świata w biegach narciarskich:
- Pamiętam ją z czasów, gdy jeszcze była młoda. Jednym się wyróżniała - zawsze szła na całość. Za metą padała wycieńczona, a proszę mi wierzyć, że niełatwo jest zmusić się do takiego wysiłku. Trudno było wtedy przewidzieć, że tak pięknie się rozwinie, ale wszyscy dostrzegali, że ta dziewczyna ma niesamowite serce do walki.
Zwyczajny dzień dwukrotnej mistrzyni świata i najlepszej narciarki ubiegłego sezonu wyglądał ostatnio tak:
Pobudka o piątej rano. Potem trwający półtorej godziny rozruch (trucht, gimnastyka, ćwiczenie techniki). Po śniadaniu trening na lodowcu. Trzy godziny biegania na nartach. Następnie obiad i drzemka. Po południu ponad godzina jazdy na rowerze - ale tylko ostro pod górę, bo to buduje siłę i wytrzymałość - i trzy kwadranse joggingu. W sumie ponad sześć godzin intensywnych zajęć.
Treningi polskich piłkarzy jawią się przy tym jako lekka rozrywka dla panów z brzuszkami.
- Najgorsza jest monotonia. Nawarstwianie się tych ćwiczeń wywołuje kryzysy, człowiek wpada w rutynę psychiczną. Bywa ciężko, lecz w różnych miejscach mam przyjaciół, dzięki którym odganiam od siebie złe myśli - mówi Justyna. - Czasem też oglądam swoje stare starty, żeby przypomnieć sobie, jak można szybko biegać, gdy się ostro popracuje.
Ucieczki szuka też w książkach, do niedawna żyła obroną pracy magisterskiej. Udało się we wrześniu, ale dopiero przed kilkoma dniami odebrała z rąk rektora katowickiej AWF dyplom. Pisała o... sobie i swoich treningach z czasów juniorskich.
- Praca została oceniona na bardzo dobrze, a studia ukończyłam z wyróżnieniem - chwali się. - Bardzo mi zależało, żeby zamknąć ten rozdział. Teraz przynajmniej nie będę jedyną osobą w rodzinie bez tytułu magistra i będę mogła spojrzeć w oczy mojemu zdolnemu rodzeństwu - śmieje się.
Inni żartują, że skoro razem ze skrótem mgr przed nazwiskiem dostała uprawnienia trenera biegów narciarskich II klasy, to Wierietielny będzie miał z nią teraz ciężkie życie.
- Eee tam - macha ręką trener. - Ona już wcześniej była przemądrzała. Kłócimy się non stop, ale to pomaga. Zawsze wszystko ustalamy wspólnie, bo ona musi mieć świadomość tego, co robi.
Antyteza gwiazdy
Sylwia Jaśkowiec, młodsza koleżanka z reprezentacji: - Justyna to fantastyczna indywidualistka. Jest niesamowicie uparta. Ustala sobie wytyczne i ściśle się ich trzyma. Ma determinację, by wygrywać, ma temperament, wie, czego chce od życia.
A czego chce Justyna? Biegać na nartach. To jest to, co kocha. Reszta się nie liczy.
Zapytano ją niedawno, czyli liczy na tytuł sportowca roku. Od razu się skrzywiła. - Nie zależy mi na takich nagrodach. Ja jestem dumna z tego, że zdobyłam mistrzostwo świata.
Kowalczyk jest antytezą gwiazdy. Ze swoim wyglądem i intelektem mogłaby podbić świat mediów, spoglądać z okładek kolorowych czasopism, brylować w programach rozrywkowych. A jednak życie celebrytki w ogóle jej nie interesuje. Ba, dla niej popularność w ogóle mogłaby nie istnieć. Po ubiegłym sezonie posypały się oferty z różnych stron. Do siebie zapraszali ją m.in. Tomasz Lis i Kuba Wojewódzki, a każdy szanujący się magazyn proponował jej ekskluzywną sesję. Odrzuciła wszystkie propozycje ("Nie mam na to czasu i w ogóle mnie to nie interesuje" - argumentowała) poza jedną. Zgodziła się na wywiad i zdjęcia dla "Twojego Stylu". Publikacja odbiła się szerokim echem.
- Może właśnie dlatego że była jedna jedyna? - zastanawia się Justyna. - Było miło, jednak na pewno innych podobnych projektów, przynajmniej na razie, nie będzie.
Lekko rezygnuje z czegoś, za co inni oddaliby wszystko. Po sukcesach nie zwariowała, sława zupełnie jej nie kręci.
- Dlaczego? Bo biegi to strasznie ciężka dyscyplina. Jeśli wstajesz o świcie i trzy razy w ciągu dnia doprowadzasz się do stanu wyczerpania, to nie myślisz o popularności. Ona wręcz bardziej cię denerwuje, niż działa na twoje ego. Na moje ego działa, kiedy słyszę, że ktoś próbuje biegać tak jak ja, stara się naśladować mój styl. To jest piękne. A reszta, ten cały zgiełk medialny? Robię w tym, bo muszę - wzrusza ramionami.
Od niedawna ma menedżera, który ma zadbać o jej wizerunek. Z góry wyłożyła mu jasne zasady współpracy.
- Jeśli będzie mnie namawiał np. na kolejne sesje, to od razu odmówię. Jestem bardzo asertywna i nie ma szans, żebym została wpakowana w ten magiel - podkreśla z mocą Kowalczyk.
Oszukać ciało
Marek Siderek, szef wyszkolenia w Polskim Związku Narciarskim: - Justyna to fenomen. Ma charakter, osobowość, dobre geny i wielki talent. Jedna na czterdzieści milionów? Chyba można tak o niej powiedzieć. Podczas swojej trzydziestoletniej pracy nie spotkałem nikogo z takim predyspozycjami do uprawiania biegów jak ona.
Specjalista powiedziałby, że góralka z Kasiny ma specyficzny skład włókien mięśniowych. Laik stwierdzi, że ma zdrowie do biegania. Po prostu. Mocne nogi, wytrzymały organizm i pracujące jak kowalskie miechy płuca nie podołałyby jednak bez silnej psychiki. - Wygrywa ten, kto lepiej potrafi znieść ból. Ten, którego głowa potrafi oszukać ciało - wyjaśnia Justyna.
Jej głowa to potrafi. Cztery lata temu podczas igrzysk w Turynie w wyścigu na 10 km, w którym miała walczyć o medal, biegła, aż padła. Dosłownie. W pewnym momencie straciła przytomność.
- Nawet ostatnio śmialiśmy się z tego z trenerami z innych krajów - opowiada Kowalczyk, która kilka dni po tym dramacie zdobyła brąz na 30 km. - Dla mnie to były szalone igrzyska, pełne skrajnych przeżyć. Byłam młodziutka i nieopierzona, a tutaj raz radość, raz smutek, raz strach, bo w przypadku sportowców utrata przytomności jest bliska śmierci... O wszystko się tam otarłam. Liczę, że w Vancouver będę miała mniej ekstremalnych doznań. Jestem teraz zupełnie inną zawodniczką i startuję z innej pozycji, chociaż mam nadzieję, że serce do walki zostało to samo.
Za dwa tygodnie czeka ją pierwszy start w Pucharze Świata (w norweskim Beitostoelen), w którym będzie bronić wywalczonej marcu Kryształowej Kuli dla najlepszej zawodniczki globu. Tym razem więc to nie ona będzie oglądać się na rywalki, tylko one na nią.
- Jeszcze trochę mnie krępuje to, że nawet podczas treningów jestem podglądana przez inne ekipy, ale kiedy biegnę i słyszę za plecami głosy trenerów "Spójrz i zrób to tak jak Justyna", to aż mi skrzydła rosną - uśmiecha się Kowalczyk.
Biega tylko dla siebie
Wierietielny: - Najszczęśliwsza w świecie jest, gdy jedziemy na pierwsze zawody. Bardzo czeka na ten moment, bo wie, że najgorsze, czyli okres wyczerpujących przygotowań, ma za sobą.
Za swoim trenerem wskoczy w ogień. Pracują razem już prawie dziesięć lat. Obiecała mu złoty medal olimpijski. Tyle że wywalczony nie teraz w Vancouver, a za cztery lata w rosyjskim Soczi.
- Taki jest mój wielki plan podziękowania mu za wszystko - uśmiecha się Kowalczyk.
A z zaplanowanymi na luty igrzyskami w Kanadzie? - Na pewno będziemy walczyć o medal. Co z tego wyjdzie, Bóg jeden raczy wiedzieć - nie bawi się w proroka Wierietielny.
Zawodniczce sen z powiek spędzają jedynie trasy w Whistler, gdzie rozgrywane będą olimpijskie zawody. Jak dla niej są za płaskie i mają zbyt dużo prostych. A Justyna lubi, żeby było jak najwięcej pod górę. Na podbiegach potrafi zamęczyć wszystkie konkurentki. Złoszczą ją więc pełne wątpliwości pytania, czy ten czynnik rzeczywiście będzie miał aż tak duże znaczenie. - Jeżeli się walczy o olimpijskie złoto, to nawet podmuch wiatru albo kiepski humor może pokrzyżować plany, a co dopiero profil trasy - przekonuje. - Na pewno jednak się nie poddam. To nie w moim stylu.
Łuszczek: - O Justynę się nie martwię, a wiem, co mówię, bo sam przebiegłem w życiu na nartach 150 tysięcy kilometrów. Da radę, byle tylko jakieś choróbsko jej nie powaliło. Trzeba odpukać w niemalowane i będzie dobrze.
Jednego można być pewnym. Wokół Justyny zawsze będzie ciekawie, bo ma bezcenną cechę: potrafi odpowiadać niebanalnie nawet na najbardziej banalne pytania.
- Ma pani świadomość, że na pani barkach spoczywają nadzieje wielu milionów Polaków na sukces w Vancouver? - spytano ją niedawno podczas konferencji prasowej.
- Z całym szacunkiem - zaczęła odpowiadać z hardą miną - ale miliony Polaków nie mają zrąbanego kręgosłupa, kolan, Achillesów. Na igrzyskach będę biegła dla siebie, dla mojego trenera, a w sztafecie dla drużyny. Kibicom dziękuję za wielkie wsparcie, ale to jest mój bieg i moje życie.