Życie to jeden wielki przypadek. Agnieszka Ptak i Małgorzata Smoleń, pielęgniarki z oddziału intensywnej terapii Szpitala Uniwersyteckiego przy Skawińskiej, do domu Czesława Miłosza trafiły przypadkowo. Ot, były akurat na dyżurze, gdy noblistę wypisywano z kliniki. Jego żona Carol koniecznie chciała, by w domu doglądały go na wszelki wypadek pielęgniarki. - Miałyśmy dyżurować w ich domu przy Bogusławskiego dwa tygodnie, a zostałyśmy na cztery lata. Aż do śmierci pana profesora - mówi Małgosia.
Miłosz nad wodą
Na początku się bały. Nie swoich obowiązków. Miały obawy, jak się odnajdą w domu noblisty, czy nie będą skrępowane.
Nie były.
- Z Carol byłyśmy na ty. Cudna, bezpośrednia Amerykanka. Wpadała czasem na zwariowane pomysły, ale dzięki temu pan profesor miał urozmaicone życie. Nie sprzeciwiał się jej - opowiadają pielęgniarki Miłosza.
Zgodził się na wycieczkę do absolutnie nie znanych im Ściejowic pod Krakowem.
Typowa letnia niedziela. Rodzinne piknikowe popołudnie nad wodą: ludzie leniwie leżą na trawie, rozmawiają, opalają się. Agnieszka Ptak z rodziną już zbiera się do domu, gdy nagle widzi Carol.
Carol nie była sama. Obok szedł i wyglądał na całkiem zadowolonego jej mąż - Czesław Miłosz. - Owszem, kiedyś Carol zapytała mnie, gdzie się tak opaliłam, więc opisałam jej to miejsce. Wzbudziło na tyle jej ciekawość, że postanowiła wybrać się tam z mężem. Nigdy nie sądziłam, że przyjadą w takie mało znane miejsce. A jednak - wspomina to spotkanie Agnieszka.
Poeta za tłumacza
Dziewczyny wpasowały się błyskawicznie w jego codzienny rytm. Nie tylko opiekowały się noblistą. Szybko znalazły wspólny język z Carol, trochę zaprzyjaźniły się z nią, więc razem chodziły na zakupy, kupowały i skręcały meble z Ikei, gotowały zupę szczawiową dla Leszka Kołakowskiego, gdy ten odwiedzał Czesława Miłosza.
Pielęgniarki dostały swoje klucze, wchodziły więc do mieszkania przez podwórko. Nikt nie stał z zegarkiem w ręku, by sprawdzić o której przyszły.
- Profesor, zwracał się do nas zawsze per pani, my do niego - panie profesorze. Carol na początku słabo mówiła po polsku, pan profesor był więc naszym tłumaczem - opowiada Gosia Smoleń. - Pewnego dnia siedziałam przy stole z Carol w kuchni, gadałyśmy. Ona po angielsku, ja po polsku. Nagle usłyszałyśmy głośny, ale to bardzo głośny, śmiech pana profesora. Nie wiedziałyśmy o co chodzi.
- Dziewczyny, ależ wy niesamowicie rozmawiacie z sobą w dwóch językach - mówił do nas.
Carol, give mi parówkę
Na początku musiało być tylko light. Carol skrupulatnie liczyła kalorie sobie i mężowi. Krzywiła się, gdy profesor jadł kaszankę, pierogi ruskie, sznycle czy barszcz biały z kiełbasą. On uwielbiał kuchnię polską. Ona preferowała francuską i dania lekkostrawne. Kupiła dziewczynom książki kucharskie z wykwintnymi przepisami.
- Jedno danie miało jakieś 150 składników. Zwariować można było - śmieje się Agnieszka. Potem Carol trochę dała spokój ze śmietaną light i mlekiem zero procent.
- Nie było to jednak nigdy powodem do kłótni między Miłoszami. Jeśli pan profesor dostał na obiad sałatkę dietetyczną, jadł grzecznie, nie grymasił - wspomina Agnieszka.
Dzień wypisu ze szpitala był ciężki dla Miłosza. Najpierw badania i załatwianie formalności w klinice przy Skawińskiej, potem konsultacja na drugim końcu Krakowa - w Szpitalu im. Rydygiera w Nowej Hucie.
Miłosz wrócił do domu zmęczony i wyczerpany. Zgłodniał. Carol zapytała troskliwie męża: Czesław, co byś zjadł na obiad? Zawsze zwracała się do niego per Czesław. - Carol, give me parówkę! - ubłagał.
Miłosz zawsze w koszuli
- Cztery lata przepracowałyśmy w domu Miłosza. Ani razu nie widziałyśmy go w T-shircie czy dresie. Tylko koszula i spodnie na kant. Wyprasowana i świeża, nie akceptował żadnych sportowych ubrań - zaznacza Agnieszka Ptak. - Gdy zapowiadali się goście, Miłosz chował pantofle i zakładał buty. Innej opcji nie mogło być. Elegant czekał na swoich gości.
- O, znowu przyjdzie tu i będzie palić te śmierdzące papierosy - psioczyła żartobliwie Carol, czekając na noblistkę Wisławę Szymborską.
- Czym nakarmimy Leszka Kołakowskiego? Może ugotujemy mu zupę szczawiową? - zastanawiała się Carol. Agnieszce wyszła pyszna zupa, Kołakowski prosił o dokładkę.
Do profesora Aleksandra Fiuta z UJ wybrali się, kiedy w domu u Miłoszów przy Bogusławskiego wymieniano okna. Trzeba było gdzieś przeczekać. Profesor Fiut zaprosił poetę do siebie. Mieszkał w bloku na dziewiątym piętrze, ze starą ciasną windą i wąskimi korytarzami.
- Pan profesor dziwnie wyglądał w tych wnętrzach, ledwo się w nich mieścił - uśmiecha się Agnieszka.
Noblista ogląda seriale
Z jednej strony był to dla nich noblista, znany poeta, wielki autorytet. Z drugiej, prosty człowiek, żadnego wydziwiania czy cudowania. Interesował się prostymi ludźmi, ich codziennymi, czasem banalnymi sprawami.
Miłosz ujął Agnieszkę i Gosię tą swoją prostotą.
Gdy spacerowali po Plantach, potem siadali w ogródku kawiarnianym w Rynku Głównym, Czesław Miłosz zawsze wybierał takie miejsce, by widzieć ludzi. Nie chciał żadnych ukrytych zakątków. - A kiedy wróciłam z trzytygodniowego urlopu, który spędziłam na Ukrainie, pierwsze co spytał, to kiedy będziemy oglądać zdjęcia. A myślałam, że zapomniał o moich wojażach - dodaje Gosia Smoleń.
- Jeśli w domu zjawiał się listonosz czy elektryk by sprawdzić licznik, zawsze wychodził do przedpokoju, przedstawiał się, witał. To było takie miłe - podkreśla Agnieszka.
Choć trzeba powiedzieć wprost - dla poety sprawy bytowe nie istniały. - Carol zmieniała cztery razy ramę lustra i chyba tego by nie zauważył, gdyby nie podpytywała, czy mu się podoba - wspominają Agnieszka i Gosia.
Tylko raz był żywo zainteresowany i zaangażowany w sprawę domu. Nieustannie dopytywał Carol, czy ta dopilnowała założenia "kablówki". Miała być taka, by mógł spokojnie oglądać Złotopolskich. - Uwielbiał ten serial, zresztą oglądał jeszcze w USA. Wciągnął w to też Carol. "Złotopolscy" to był priorytet, ani jednego odcinka nie wolno było opuścić. też z nimi oglądałam - zaznacza Gosia.
Drzemka u boku poety
Carol była młodsza od męża o 30 lat. Miała być jego podporą i nią była. Nikt nie spodziewał się, że tak szybko odejdzie. Carol rozchorowała się nagle w kwietniu 2003 roku, a w sierpniu już nie żyła. Wcześniej wyjechała do USA, szukała u tamtych lekarzy ratunku. Bez skutku.
- Odprowadzaliśmy Carol na lotnisko we trójkę: pan profesor, ja i mój mąż. Zjeżdżaliśmy windą, gdy pan profesor powiedział do nas: dziękuję wam, że pożegnaliście ze mną Carol. Aż ciarki mi po plecach przeszły. Przecież odprowadziliśmy ją na lotnisko, a można te słowa było odebrać w zupełnie inny sposób - wspomina Gosia.
Po pogrzebie Carol, do Krakowa wrócił już inny Miłosz. Zrezygnowany, bez życia. Miesiąc później umarł mu brat. A on mawiał, wskazując na niebo: Powinienem już tam być.
Coraz gorzej się czuł. Ostatnie tygodnie były ciężkie. Nie wstawał z łóżka. Dziewczyny dyżurowały przy profesorze. W pewnym momencie Gosia nie miała już siły siedzieć w wiklinowym fotelu. Zerknęła na łoże profesora - ogromne, z jedną częścią specjalnie urządzoną dla osoby leżącej, z podnoszonym podgłówkiem. Druga część została, jak była. Gosia kładzie się na tej drugiej części, aby rozprostować nogi. Potem robi tak również Agnieszka.
- Kogoś może to zdziwić, ale dla nas było to naturalne, przecież opiekowałyśmy się kimś dla nas bliskim - kwitują Agnieszka i Gosia.
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+