Wracam wszakże do wywiadu, który ukazał się w Gazecie Telewizyjnej "GW". Stańko powiedział rzecz niemal bezcenną: stwierdził, że zupełnie nie przejmuje się "popularyzatorskim wymiarem" w przypadku "sztuki wysokiej". Mówił: "Nie jest tak, że Mickiewicz musi za wszelką cenę trafiać pod strzechy. Na świecie mieszka 6 miliardów ludzi. Nie przekonamy do sztuki wysokiej wszystkich. A jednocześnie niezależnie od wszystkiego zawsze znajdą się tacy, którzy będą chcieli czegoś więcej, będą szukać, zaczną ją spożywać. I będą chcieli czytać, słuchać i oglądać rzeczy wybitne. (…) Poza tym nachalne popularyzowanie jest wręcz szkodliwe, bo sprawia, że poziom ambitnej sztuki zaczyna się obniżać".
Święte słowa! W samym słowie "popularyzacja" czai się "populus", czyli "lud". "Popularyzacja" zatem - mówiąc najprościej - to spreparowanie czegoś, co ludowi niedostępne, trudne, zatrzaśnięte w kręgach wysublimowanych dla elit: spreparowanie tak, by lud potrafił owo "coś" wchłonąć i zaakceptować. Idea piękna i szlachetna - od lat w końcu stanowi ona część definicji "misji" mediów publicznych. Tymczasem potrafi ona sprowadzić na manowce, gdyż każda "popularyzacja" zmusza do kompromisu, do zacierania podziałów, granic, ostrych krawędzi dzielących sztukę wysoką i "niską", mistrza od imitatora, poszukiwanie jakości od zdobywania kasy. Wiem, że w postmodernistycznych czasach wszelkie ostre rozróżnienia są niemodne, że mistrzowie powinni "wstępować w lud", natomiast lud powinien być utwierdzany w przekonaniu, że w każdym - dosłownie: w każdym - tkwi geniusz. W rezultacie: wszystko się rozmywa w przeciętniactwie, nijakości. Czy zauważyliśmy, że coraz częściej po obejrzeniu czegoś, wysłuchaniu, przeczytaniu pozostajemy obojętni, a to, z czym mieliśmy do czynienia przed chwilą - natychmiast ulatuje?
Niektórzy twierdzą, że powodem tego jest nadmiar wrażeń, informacyjny przesyt. Zapewne też. Ale wcale nie mniej ważnym powodem są coraz wyraźniejsze sygnały ustępstwa ze strony twórców, którzy z jednej strony chcieliby wznosić się na wyżyny, z drugiej - muszą "jakoś żyć". I zawisają we mgle: ani gorący, ani lodowaci; ani śmieszni, ani tragiczni. Owszem, mdłą, jak niemowlęca zupka, breją można się najeść. Jednak radości smakowania od takiej zupki nawet nie oczekujmy. Bo i bez radości ją uwarzono.
Autor jest medioznawcą, publicystą, kulturoznawcą, profesorem UP.
Krakowski szybki tramwaj na pięciu nowych trasach - sprawdź!
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!